poniedziałek, 27 czerwca 2016

Broszka (cz.1)




Ruiny zamku w Celju, fot. Ewelina


Rozdział I


Ciotka Sabina, smażalnia i my


I

Tego dnia, kiedy cała ta historia się zaczęła, ciotka Sabina wpadła do smażalni niesiona wiatrem. Jej rude, farbowane włosy sterczały rozwichrzone na wszystkie możliwe strony. Wyglądała jak strach na wróble, któremu pali się głowa.
‒ Do czego to podobne, żeby dzieci znowu jadły smażonego mintaja?
Nie wiem, co ma do smażonego mintaja. To pierwszy raz w tym tygodniu ‒ wczoraj były pyzy z mrożonki.
‒ Cudownie! Wspaniale! Wiatr zburzył mi całą fryzurę ‒ ciotka Sabina przejrzała się w szybie.
Fryzurą nazywa plątaninę włosów w kolorze marchwi, którą spina na czubku głowy. Wydaje się jej wtedy, że wygląda młodziej.
‒ Skąd taki silny wiatr? Na niebie ani jednej chmurki ‒ stwierdziła. Nagle spojrzała na mój talerz i zrobiła minę, jakby zobaczyła tam pełzającego robaka. ‒ Co to jest? ‒ pokazała palcem ozdobionym dwoma złotymi pierścionkami.
‒ Frytki ‒ odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
‒ Adam! ‒ krzyknęła do taty przez drzwi prowadzące na zaplecze. ‒ Dajesz maluchom frytki? Czy ty już zupełnie oszalałeś? Smażony mintaj i frytki? Zabijasz własne dzieci! Podtruwasz je na raty! ‒ ciotka aż sapała z oburzenia, a ja,Viki i Julek wcinaliśmy w ciszy nasz obiad.
Tato nawet nie wystawił głowy i w ciasnej kuchni bez słowa przewracał na patelni kolejne kawałki ryby.


II

W całym miasteczku od rynku do Stawów (które są już praktycznie przy wylotówce na Kraków) są trzy pizzerie i siedem kebab-barów. A my akurat musimy mieć smażalnię ryb. Nie to, żebyśmy mieszkali gdzieś nad morzem, nic z tego. Mieszkamy w górach ‒ to znaczy prawdziwe góry zaczynają się kilka kilometrów dalej ‒ a nasze miasteczko otaczają bardzo wysokie pagórki, które wyglądają jak roztapiające się gałki lodów. Ta nasza smażalnia to jeden większy pokój z lodówką, ladą i trzema stolikami. Na szyldzie nad drzwiami jest napisane niebieskim kolorem: Garmażeria ‒ ryby smażone, co w praktyce oznacza, że oprócz sałatek śledziowych mamy mintaje i morszczuki w grubej, niesmacznej panierce, dzień w dzień smażone na tym samym spalonym oleju.
Ja nazywam się Piotrek. Jestem w pierwszej klasie gimnazjum (z różnych powodów, niestety, już drugi raz). Mam jedenastoletnią siostrę Viki oraz brata Julka, dwuletniego smarka, który ledwo nauczył się dobrze chodzić. Straszna z niego gaduła. Buzia mu się nie zamyka i bez przerwy coś nawija w swoim niemowlęcym slangu. Dobrze, że my z Viki jesteśmy raczej małomówni. To musi być koszmar mieć trójkę dzieci, które strzępią sobie jęzory przy byle okazji.
Od zawsze mieszkamy w Podzamczycach i tak już pewnie zostanie. Nie ma sensu się stąd wyprowadzać, jeśli tu chodzimy do szkoły, tutaj tato ma swoją smażalnię ryb, a jakby co, to do pomocy jest jeszcze ta wariatka w getrach w panterkę, czyli ciotka Sabina. W większości przypadków ciotka doprowadza mnie do szału, ale czasami, muszę uczciwie przyznać, zupełnie sprawnie umie zająć się Julkiem. Wie wszystko o chorobach zakaźnych i na pierwszy rzut oka potrafi rozróżnić wysypkę pokarmową od alergicznej. To już wystarczający powód, żeby mieć ją gdzieś blisko pod ręką i żeby się nie wyprowadzać. Oprócz tego jest jeszcze grób mamy. Chodzimy tam rzadko, ale regularnie. W tym całym młynie tata nie ma zbyt wiele czasu.
Viki, Julek i ja co drugi dzień jemy obiad w naszej smażalni. W pozostałe dni tato odgrzewa nam zazwyczaj mrożonki albo smaży na zapleczu kotlety, które i tak przecież śmierdzą rybami. Już wolałbym jeść na stołówce. Od czasu do czasu ciotka Sabina podjeżdża swoim rozklekotanym fiatem i wyciąga z auta wielki gar fasolki po bretońsku albo bigosu. Gar przez całą drogę trzyma na kolanach obrażona Żaneta, jej córka i nasza kuzynka. Viki chodzi z nią do klasy, ale raczej na co dzień obie udają, że się nie znają.
Ciotka stawia obiad na kuchence ‒ no i potem się zaczyna.
‒ Adam, te dzieci w ostatnim kwartale na oczy nie widziały ani warzyw, ani owoców!
Tata przynosi z sąsiedniego sklepu pana Henia wielki koszyk brzoskwiń albo moreli, za którymi specjalnie nikt nie przepada. Pod koniec tygodnia wszystko zaczyna gnić i nad koszykiem fruwają chmary muszek-owocówek.
‒ Adam, ja nic nie chcę mówić, ale oni ci się pochorują. Daj im jakichś witamin.
Rzadko się przeziębiamy, ale tata i tak kupuje słoiki kolorowych pastylek i łykamy je codziennie jak gęsi. Julek dostaje dodatkowo łyżeczkę tranu, który pachnie cytryną, a w smaku przypomina smar samochodowy.
‒ Adam, kto to widział ciągle jeść te smażeniny? Równie dobrze mógłbyś podawać im cyjanek.
Tata późną nocą wertuje książki kucharskie, ale z jego eksperymentów i tak nic nie wychodzi, bo po dwunastogodzinnym dniu pracy nie ma siły machnąć ręką.
‒ Adam! Nie chciałabym się wtrącać, ale...
I tak dalej, i tak dalej.

III 

‒ Piotrek! ‒ szturchnęła mnie w ramię ciotka Sabina. ‒ Zabierz dzieci i przesiądźcie się do stolika pod oknem. Adam! ‒ ponownie wrzasnęła w stronę zaplecza. ‒ Tyle razy ci mówiłam, żeby dzieci siadały przy oknie. Ja mam dbać o twoje interesy? 
Ciotka uważa, że to doskonały chwyt marketingowy i że jak już musimy jadać te świństwa, to niech się chociaż do czegoś przydamy. Mamy kusić potencjalnych klientów. No, że niby pełny lokal i że jak dzieci tu jadają, w tym jeden dwulatek, to musi być pysznie i zdrowo. Dziwna ta nasza ciotka. Dobrze wie, że jedynymi klientami taty są robotnicy z fabryki mebli i emeryci. Czasem zabłąka się jakiś turysta, ale to zdarza się dosyć rzadko, bo wszyscy wolą kebab, pizzę i zapiekanki.
‒ Adam! ‒ zaczęła ciotka. ‒ Wyjdź z tej nory, bo mam ci coś ważnego do powiedzenia.
Tato przeszedł przez drzwi osłonięte kolorowymi paskami, które zawsze plączą się między nogami.
‒ Co się dzieje? ‒ zapytał.
Tata jest wysoki i dobrze zbudowany. Mógłby wyglądać zupełnie inczej, gdyby zdjął ten okropny biały fartuch i czepek, który nosi, żeby jego długie blond włosy nie wpadały do ryb. Jedna moja koleżanka z klasy, Judyta, powiedziała kiedyś, że tata jest podobny do Brada Pitta, tylko dużo brzydszy i ma mniej dzieci.
‒ Posłuchaj ‒ ciotka usiadła na krześle i założyła nogę na nogę. ‒ Ja to sobie wszystko przemyślałam ‒ zrobiła długą pauzę. ‒ Nie radzisz sobie.
‒ Może pogadamy o tym, kiedy dzieci już zjedzą? ‒ odezwał się tato.
‒ Nie mam czasu, bo jadę do hurtowni.
Ciotka Sabina ma sklep z używanymi ubraniami z Niemiec i Anglii. Nie lubi, gdy mówi się o nim szmateks tylko butik, ewentualnie komis.
‒ Jutro  przyjdzie tutaj pani Zosia Walczak. Zatrudnisz ją do pomocy ‒ powiedziała ciotka i uśmiechnęła się jak Baba Jaga próbująca skusić Jasia i Małgosię do zajęcia miejsca na łopacie.
‒ Słucham? ‒ oburzył się tata.
‒ Nie masz czasu na nic. Ani dla siebie, ani dla dzieci. Poszłam do szkoły i sprawdziłam oceny Piotrka. Ile to się ma jedynek, mój panie? ‒ zwróciła się do mnie.
‒ Hmmm... Trzy? ‒ wymruczałem, przełykając solidny kawał mintaja.
‒ A nie łaska jedenaście? ‒ powiedziała z przekąsem.
Tato popatrzył na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Zrobiło mi się trochę głupio. Co ja poradzę, że do szkoły nie pasuję? Nuda, nuda, nuda ‒ a jak nie nuda, to taki cyrk, że głowa boli. Tylko w tym semestrze ogłosili siedemnaście różnych konkursów, w których mamy brać udział. Czy oni dadzą nam się kiedyś spokojnie pouczyć i poczytać, ot tak, po prostu? Nie, z wywieszonymi jęzorami trzeba bez przerwy walczyć o dyplomy, wyróżnienia, plakietki, statuetki, medale i miejsca w pierwszej dziesiątce. Jeśli nie podniecasz się konkursem albo olimpiadą, to zaczynają nad tobą kiwać głowami i zastanawiać się, czy przypadkiem nie jesteś nienormalny i czy nie trzeba by cię przenieść do klasy specjalnej.
No i kto popołudniami zająłby się Julkiem? Viki jest za słaba, żeby bez przerwy nosić Kloca na barana, a zresztą przez skrzypce ma tyle zajęć, że co najmniej cztery razy w tygodniu Julek zostaje sam w domu ze mną do wieczora. Czasami nie mam kiedy odrobić lekcji, bo zajmuję się przewijaniem i gotowaniem kaszek.
‒ Piotrek, kończcie już ‒ tato popatrzył na Julka żującego ostatnią frytkę. ‒ Mieliście iść do księgarni, prawda?
‒ Adam!!! Nie zmieniaj tematu ‒ przerwała mu gwałtownie ciotka Sabina. ‒ Jutro o trzeciej trzydzieści przyjdzie tu pani Zosia. Zatrudnisz ją  na pół etatu. Ma grupę inwalidzką, więc będzie taniej. Zobaczysz, że to ci się opłaci. Pani Zosia dobrze gotuje i bardzo potrzebuje pracy. Jeszcze mi za nią podziękujesz!
            Posprzątaliśmy za sobą plastikowe sztućce i talerze, które wrzuciliśmy do kosza. Wziąłem od taty pieniądze na zakupy. Zbliża się koniec roku szkolnego, więc muszę założyć parę zeszytów. Spróbuję jutro przekonać kilka dziewczyn z klasy, żeby mi przepisały chociaż polski i matmę.
Wychodziliśmy ze smażalni, kiedy Julek pokazał ciotce Sabinie język. Ciotka bez słowa uderzyła go mocno po ręce, a tata nie zareagował, tylko schował się na zaplecze.
            Wziąłem na ręce płaczącego Julka i popchnąłem Viki, która stała w drzwiach z otwartą buzią. Oczy zaczęły mnie piec i swędzieć, bo na zewnątrz świeciło ostre słońce. Z całych sił kopnąłem tylny zderzak samochodu ciotki Sabiny. Siedząca w środku Żaneta podskoczyła ze strachu, a potem pokazała mi środkowy palec. No to jeszcze raz kopnąłem zderzak w dokładnie to samo miejsce co poprzednio. Musiałem się czymś zająć, żeby nie pozwolić głupim łzom kapać na podkoszulek.





Rozdział II


Fajerwerki


I

           Księgarnia Klary nie wygląda jak księgarnie w Krakowie albo innych miastach, do których jeździmy na klasowe wycieczki. Księgarnia Klary jest od nich o wiele mniejsza, przy wejściu kasa i trochę drobiazgów poukładanych równo na jasnobrązowych regałach. Dosłownie kilka kroków dalej po prawej stronie znajdują się drzwi do pokoju, który szumnie nazywa się hurtownią papierniczą. Wejście po lewej prowadzi do większej sali z książkami. W kącie stoi tam zawsze taboret, na którym można usiąść i przejrzeć komiksy albo nawet przeczytać jakąś cieńszą powieść. Do szkolnej biblioteki nie chodzę, bo tam jest gorzej niż w muzeum. Niczego nie wolno dotykać, a wszystkie książki są oprawione w ohydny, szary papier. Jeśli się już dostąpi tej łaski i Wędzikowska, nasza bibliotekarka, wypożyczy ci do domu jakąś lekturę, to potem ‒ przy oddawaniu ‒ węszy i szuka najmniejszych śladów pognieceń. Tak sobie myślę, że ona wolałaby nigdy nikomu nie pożyczyć ani jednej książki ‒ niech sobie leżą na półkach i żółkną. Pamiętam awanturę, którą mi zrobiła, kiedy w Hobbicie znalazła ślad po pomidorówce. Wtedy ostatni raz wypożyczyłem książkę z biblioteki. Na nowe nas nie stać, a całą domową biblioteczkę przeczytałem już chyba trzy albo cztery razy. 
 Dlatego od czasu do czasu zachodzę do księgarni Klary. Ona zawsze pozwala mi przejrzeć nowości i poczytać komiksy. Najbardziej lubię serię o Thorgalu, moja ulubiona część to Łucznicy ‒ znam ją prawie na pamięć.


II

‒ Kogo widzą moje piękne oczy? ‒ Klara uśmiechnęła się od ucha do ucha i tak mocno potrząsnęła  głową, że rozdzwoniły się  jej długie, złote kolczyki.
Nie chciałem się zaczerwienić, ale głupi, niechciany rumieniec wypłynął mi na twarz. Blondyni tak mają, a moje włosy, zwłaszcza latem, są praktycznie białe.
‒ Dzień dobry ‒ bąknęła prawie niedosłyszalnym głosem Viki.
‒ Witajcie, dawno was tu u mnie nie było ‒ odpowiedziała Klara.
Od razu wzięła Julka na ręce, a ten zaczął bawić się jej broszką w kształcie kota. Po chwili odstawiła Kloca na ziemię i spod lady wyciągnęła paczkę malinowych delicji. Poczęstowała każdego i patrzyła z uśmiechem, jak Julek ładuje do buzi dwa ciastka naraz.
            Czytałem na necie, że trzeba wbijać paznokcie w rękę, żeby się nie czerwienić, ale od razu mogę powiedzieć, że to nie pomaga. Cały czerwony przełknąłem swoją delicję i powiedziałem:
‒ Jeden zeszyt w linie, trzy w kratkę. Możliwie najgrubsze.
Klara pokazała mi z siedem różnych rodzajów zeszytów, a ja wybrałem pierwsze z brzegu, bo nie jestem babą, żebym medytował nad kolorem okładki. Klara wzięła od mnie pieniądze, wydała mi resztę, zapakowała wszystko do reklamówki i wsunęła do niej rachunek.
‒ We wtorek przywieźli mi kilka nowych komiksów. Chcesz obejrzeć? Julek może zostać tu ze mną przy kasie. Mam takie fajne, kolorowe katalogi, co Julciu?
Julek jest zakochany w Klarze po uszy, tak jak  połowa chłopaków z miasteczka, więc ani myślał opuszczać miłego kącika między ladą a szerokim oknem wystawy.
‒ Viki, do przejrzenia jest nowy album z naklejkami. O baletnicach! Sama chciałabym taki mieć ‒ uśmiechnęła się i zatrzepotała długimi rzęsami. Na jej policzkach pokazały się dwa dołeczki ‒ coś takiego jak ślad po łyżeczce wyjętej z budyniu, tylko o wiele, wiele ładniejsze.
Zabrakło mi tchu od patrzenia na jej piękne, czerwone usta w kształcie serduszka.
‒ Piotrek ‒ szepnęła Viki. ‒ Wytrzyj się.
‒ Co? ‒ nie orientowałem się o czym mówi. Na dodatek weszło kilku nowych klientów, na oko chłopaki ze starszych klas technikum, więc Klara przesunęła się w ich stronę.
Nie wiem, jakim cudem jej czarne, długie do pasa włosy musnęły mnie po ramieniu. Poczułem, że okolice serca topią mi się jak masło, że mimo wszystko jestem fajny i wcale nie taki brzydki, jak mi się wydawało, że może za jakieś piętnaście lat miałbym u Klary szanse, i że gdyby nie udało mi się skończyć żadnej szkoły, to mógłbym u niej pracować w księgarni nawet za darmo ‒ zamiatałbym podłogi, układał towar na półkach albo ścierał kurze.
‒ Wytrzyj się, Piotrek, bo ci się czekolada rozmazała po całej brodzie, ty flejo ‒ sprowadziła mnie na ziemię Viki.
            Szybkim ruchem przetarłem twarz. Zdecydowałem się jak najszybciej uciec ze sklepu i już zamierzałem zabrać tarzającego się w katalogach Julka, gdy nagle otworzyły się drzwi i do księgarni weszły kolejne trzy osoby: znajoma przedszkolanka, pani Wiesia, jakiś facet w zielonym podkoszulku i Socha, jeden chłopak ze szkoły. Zrobiło się ciasno,  bo okazało się, że wszyscy utknęliśmy w pobliżu wejścia, a ten idiota Socha jeszcze zamknął za sobą drzwi.

III

‒ Czołem, Filet ‒ powiedział Socha.
Filet to ja. Takiego mam nika od pierwszej klasy podstawówki. Chyba łatwo się domyślić, że to z powodu smażalni taty, prawda?
‒ Siemka, Socha ‒ i to byłoby już wszystko, co miałem mu do powiedzenia.
Znamy się z widzenia od ładnych paru lat, od roku jesteśmy w tej samej klasie (o dziwo, Socha też jest spadochroniarzem tak jak ja), ale raczej nie przepadamy za sobą. Socha z wyglądu przypomina lalusiowatego blondyna ‒ spełnienie marzeń każdej babci, dziadka i zastępu katechetek. Jacek, tak ma na imię, jest wystrzyżony zawsze według najnowszej mody. Ubiera się w dżinsy, które kosztują więcej niż mój tato jest w stanie zarobić w ciągu miesiąca. Gdybym wystawił jego buty na allegro, mógłbym kupić komplet podręczników do trzech klas gimnazjum. Pewnie jeszcze dołożyliby mi plecak, piórnik z pełnym wyposażeniem i zestaw cyrkli.
Tak naprawdę to nie wiem, dlaczego go nie lubię. Nie żeby Socha był jakimś tam kujonem. Co to ‒ to akurat nie, wprost przeciwnie. Powinien mieć swój własny fotel w gabinecie dyrektorki Sucheckiej, ponieważ bez przerwy ląduje u niej na dywaniku. Bo gada na lekcjach, bo słucha muzyki z mp3, bo wychodzi z klasy bez pozwolenia, bo wagaruje, bo nie czyta lektur, bo pisze esemesy do Luizy, w której się kocha.
I tak bez przerwy.
Socha nie umie usiedzieć na swoim chudym tyłku i cały czas ma na pieńku z nauczycielami. To trochę tak jak ja, tyle że mojemu tacie brakuje czasu, żeby chodzić do szkoły i wykłócać się z wychowawczynią, jak to robi tydzień w tydzień matka Sochy ‒ wielka, gruba pani adwokat, która zbiła majątek i wystawiła sobie willę w najlepszej części miasta, na Zieleńcu. Nie pozwala, żeby włóczyli Sochę po szkolnych pedagogach, nie wspominając już o psychologu  (zupełnie inaczej niż ciotka Sabina, która oprowadza Żanetę po gabinetach wszystkich możliwych specjalistów, wymuszając na nich zaświadczenia o dysleksji, dysgrafii, dyskalkulii i Bóg raczy wiedzieć o czym jeszcze). Matka Sochy za każdym razem macha przed nosem wychowawczyni różnymi kodeksami,  jak z rękawa sypie numerami paragrafów i straszy, że zaskarży szkołę o łamanie praw człowieka.
‒ Co tam? ‒ zagadał Socha.
Zdziwiłem się bardzo, bo nie należę do jego towarzystwa wzajemnej adoracji. On zawsze ma dookoła wianuszek wielbicieli i wielbicielek, których traktuje jak swoich poddanych. Czasami pożycza im lanserskie ciuchy, konsole i inne rzeczy.
‒ Kupujesz coś?
Ja nadal nie odpowiadałem, bo pomyślałem, że pewnie gada do kogoś za moimi plecami. Potem się odezwę i wyjdzie, że zrobiłem z siebie kretyna.
‒ No co, Filet? Ogłuchłeś? Kupujesz coś? Pewnie wziąłeś Zemstę. Babka od polaja już toczy pianę z ust, bo nikt w całej klasie jeszcze tego nie przeczytał.
‒ Hmmm... ‒ zdecydowałem, że jednak się odezwę. ‒ Potrzebowałem kilku zeszytów.
Nie mogłem nic więcej dodać, gdyż Julek zaczął wspinać mi się po nodze i marudził, że chce już do domu.
            Socha ‒ ni stąd, ni zowąd ‒ zaczął znowu nawijać o polonistce,  potem jeszcze coś  o teście z biologii i fizyki. Do dzisiaj nie zapytał mnie nawet, która jest godzina, a teraz gadał i gadał jak opętany. Na dodatek, pajac jeden, bez przerwy kręcił się w kółko: podrapał się za uchem, poprawił but, wyjął ołówek z plastikowego pudełka stojącego obok kasy, wyrzucił jakiś papierek do kosza, jednym ruchem ręki przejrzał moje zeszyty, zmierzwił sobie grzywkę i pogłaskał po głowie Julka, który tulił się do mnie i powtarzał, że idziemy już, idziemy.
‒ No, co tam, co tam? ‒ powtórzył bez sensu Socha.
            Nie zdążyłem się nawet jeszcze dobrze zdziwić tym jego nagłym zainteresowaniem moją osobą, gdy gdzieś obok, jakby w sąsiednim pomieszczeniu, zagrzmiało, załomotało, huknęło. Wtedy straciłem równowagę, a Julek wypadł mi z rąk i obaj potoczyliśmy się po podłodze. Świat dookoła utonął w gęstym dymie i rozbłysnął bajecznie kolorowymi światłami fajerwerków.

IV

W pierwszej chwili nie zorientowałem się, co się dokładnie stało. Pióropusze złotych, i czerwonych iskier przeskakiwały mi nad głową, odbijały się od siebie i z jeszcze większą mocą wybuchały kaskadami barwnych błysków. Oprócz niezliczonej ilości kolorów zapamiętałem tylko charakterystyczny smród przypalanego papieru i plastiku. Na myśl przyszedł mi sylwester i odpalanie petard w czasie corocznego festynu. Zacząłem się krztusić i kaszleć, bo gryzący dym dotarł mi do gardła, na dodatek raz za razem pocierałem załzawione oczy. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Nagle zorientowałem się, że nie ma koło mnie Julka. Gdzieś zaraz obok  słyszałem tylko jego płacz, więc zacząłem szukać po omacku.
‒ Julek! Julek! ‒ zawołałem, ale mój głos utonął wśród krzyków i pisków innych osób kotłujących się na podłodze.
‒ Julek, gdzie jesteś?! ‒ usłyszałem przestraszoną Viki. ‒ Julinku, powiedz coś, bo nie mogę cię znaleźć! Piotrek?!
Odwróciłem się w jej stronę i na ślepo wyciągnąłem przed siebie ręce. Trafiłem na głowę mojej siostry. Tylko ona nosi takie długie warkocze, więc poznałem ją od razu.
Dym zaczął opadać, a głośne eksplozje uspakajały się i coraz rzadziej z drzwi hurtowni wypadały snopy iskier. Zobaczyłem Julka. Siedział pod ladą, miał oczy jak dwa spodki i na dodatek dostał czkawki. Biedak, pewnie bardzo się przestraszył. Szybko chwyciłem go na ręce i mocno przytuliłem. Stojąca obok Viki ocierała mu łzy i głaskała po twarzy mrucząc coś cicho do ucha. Kloc natychmiast się uspokoił.
‒ Ale jazda! ‒ powiedział ktoś.
Powoli, kaszląc i krztusząc się, wszyscy podnosili się z podłogi. Przed oczami mignęła mi pani Wiesia ‒ przedszkolanka, która wygładzała pomiętą spódnicę. Chłopaki z technikum zbierali rozrzucone plecaki. Jeden z nich z przepraszającą miną zaczął układać długopisy i pudłeka farb, które w czasie upadku strącił z sąsiedniej półki. Facet w zielonym podkoszulku rozejrzał się dookoła, popukał się w czoło i wyszedł bez słowa.
            Dopiero teraz zauważyłem, że zaraz za moimi plecami siedzi Klara, ze zmierzwionymi włosami i lekko potarganą bluzką. Obok niej na czworakach gramolił się Socha.
‒ Mój prawy kontakt! Mój prawy kontakt! ‒ powtarzał nerwowo. ‒ Zgubiłem soczewkę, a żeby to cholera!
‒ Socha! Nie przeklinaj ‒ nawet w tak dziwnej sytuacji pani Wiesia nie zapomniała o przemyceniu jakiejś umoralniającej gadki. Te przedszkolanki tak już chyba mają. Księgarnia w rozsypce, ołówki walają się po ziemi, ściany i sufit osmolone, a ta nadal swoje.
Nie przerywając poszukiwań, Socha spojrzał na nią pobłażliwie.
‒ Cholera to nie przekleństwo. To taka choroba ‒ powiedział.
Klara wyprostowała się i rozejrzała dookoła.
‒ Co-to-było? ‒ zapytała, cedząc słowa. Starała się opanować, ale widać było, że jest wściekła.
‒ To tam! W papierniczym! W hurtowni! Wybuchły jakieś fajerwerki! ‒ wszyscy mówli naraz.
‒ Ja tu nie trzymam żadnych fajerwerków ‒  z groźnym błyskiem w oczach Klara przyglądała się każdej osobie tłoczącej się przy wejściu. ‒ A poza tym fajerwerki nie wybuchają same od siebie.
Socha rzucił się na ziemię i krzyknął:
‒ Mam! Jest!!!
Odnaleziona soczewka była jednak zupełnie rozdeptana, więc Socha, przeskakując przez rozsypane sterty zeszytów, dotarł do kosza na śmieci i po prostu ją wyrzucił. W tej samej sekundzie zwinnym, prawie niedostrzegalnym ruchem wsunął do kieszeni mały, płaski przedmiot, który przez cały czas trzymał w rękawie. To coś wyglądało jak zapalniczka albo pudełko zapałek.
Socha zauważył moje spojrzenie. Popatrzył na mnie wyzywająco. Nie powiedziałem nic, bo musiałem zająć się Julkiem, któremu ciurkiem lało się z nosa.
           
V

            Na drugi dzień rano wracałem ze sklepu, kiedy nagle obok mnie pojawił się Socha.
‒ Siemka.
‒ Siemka.
‒ Czego?
‒ Co czego? Chciałem pogadać ‒ podał mi rękę.
‒ Nie mamy o czym ‒ odwzajemniłem uścisk jego kościstej dłoni.
‒ Możemy gdzieś spokojnie porozmawiać? ‒ walnął tekstem jak z serialu albo fimu klasy B. Wzruszyłem ramionami. Spieszyłem się do domu, więc skręciliśmy od razu w Jaśminową. To ulica, na której mieszkamy. Od smażalni do domu nie mamy daleko, może dwieście metrów. Przechodziliśmy z Sochą wzdłuż kolorowych ogródków okalających małe, przytulne domki. Nasz jest najmniejszy z nich ‒ tak mały, że postanowiłem, że za rok, za dwa wyremontuję sobie zupełnie nieużywany strych, bo mam już dosyć mieszkania z Viki w jednym pokoju. Ile można wysłuchiwać tego rzępolenia na skrzypcach? Moja siostra potrzebowała czterech lat, żeby czysto trafić w górne C!
            Socha wszedł przez bramkę na podwórko. Kiedyś, dawno, dawno temu, wzdłuż ogrodzenia ciągnęły się tu wysokie krzaki bladoróżowych różyczek. Teraz rozrosły się na boki, zdziczały, część z nich zamieniła się w suche badyle, których nie miał kto porządnie przyciąć.
‒ Ale piękne kwiaty! ‒ wykrzyknął z entuzjazmem Socha.
Popatrzyłem na niego wymownie i chyba sam zrozumiał, że przesadził.
‒ Miło tutaj ‒ spuścił z tonu, ogarniając wzrokiem nasz żółto-pomarańczowy domek z werandą obrośniętą dzikim winem i krzakami jaśminu.
‒ Socha, rzadko mi się zdarza, że przy nodze nie wisi mój młodszy brat. Muszę umyć łazienkę i zakuwać na polski, bo mnie straszą, że znowu nie zdam. Mów o co chodzi, przestań pajacować i nie obrywaj już tych kwiatków.
Socha zebrał się w sobie i usiadł na ławce na werandzie.
‒ Zauważyłeś, prawda?
Przeczesał palcami tą swoją idiotyczną, asymetryczną grzywkę, która wpadała mu do prawego oka.
‒ Niby co? ‒ udawałem, że nie wiem, o co chodzi.
‒ No... To, że to byłem ja ‒ wyjaśnił konspiracyjnym szeptem.
Przysięgam, jeszcze raz pogrzebie w tych swoich wystrzyżonych kudłach, to go uderzę. Mogę się założyć, że podpatrzył tę fryzurę w jakimś serialu. Nie wiem tylko w którym, bo nie jestem na bieżąco. W wolnych chwilach oglądam z Julkiem  Reksia albo Bolka i Lolka.
‒ Ty?
‒ Tam wtedy u Klary, w księgarni. Wiem, że wczoraj wieczorem policja przepytywała świadków. Mnie przemaglowali, ale rżnąłem głupa. Na dodatek matka jak zwykle postraszyła ich odpowiednim paragrafem i dali mi spokój. Ale nawet ona by mi nie pomogła, gdybyś zaczął sypać.
‒ Nie zacząłbym. Nie potrzebuję policji ‒ wycedziłem przez zęby. ‒ Mogę natrzaskać ci osobiście, bez pośredników.
W oczach Sochy zobaczyłem dwa wielkie znaki zapytania.
‒ Powinienem poczekać na ciebie przed księgarnią i porządnie dać ci po gębie ‒ wyjaśniłem. ‒ Tam był mój mały brat i moja młodsza siostra, pamiętasz? Pomyślałeś, co mogłoby się stać, gdyby to eksplodowało bliżej? A gdyby wybuchł pożar? I po co ci to było? Mało masz problemów w budzie? ‒ zapytałem, bo na serio ciekawiło mnie, dlaczego Socha był na tyle szalony, żeby odpalić fajerwerki w księgarni Klary.
‒ Przysięgam! ‒ Socha złożył ręce, jakby miał zamiar się modlić. ‒ Specjalnie wrzuciłem je do papierniczego, tam nie było nikogo! Przez cały czas trzymałem twojego brata przy sobie. Serio, przysięgam! Gdyby wszyscy nie zaczęli skakać, to nawet jeden ołówek nie spadłby z półki. Sorki, ale pomyślałem, że taka okazja więcej mi się nie trafi.
‒ Co ci się nie trafi? ‒ warknąłem, bo nadal byłem wściekły na niego. Na siebie też, bo kiedy wypytywali mnie o ten wybuch, nie miałem odwagi powiedzieć, że to Jacek Socha.
Nie wierzyłem własnym oczom, ale Socha nagle się zaczerwienił.
‒ Znasz Luizę? ‒ zapytał od rzeczy.
‒ No jasne ‒ odpowiedziałem.
Kto by nie znał choćby z widzenia tej nieskazitelnej prymuski z drugiej klasy? Chuda jak szparaga Luiza ciągle się garbi, bo jest wyższa od wszystkich co najmniej o pół głowy. Ma krótkie, rude włosy i nieznacznie utyka na prawą nogę.
‒ Ona w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Olewa jak śmiecia. Woli tych kujonów z kółka matematycznego. Czy to jest normalne?
‒ No tak... ‒ nie wiedziałem, jak mam to skomentować, a widziałem, że Socha wyraźnie czeka na odpowiedź. 
Porady sercowe to nie moja specjalność. Może Viki by mu pomogła, gdyby tu była. Ona ogląda seriale i czyta książki, w których przez pierwsze trzy rozdziały dziewczyna ignoruje chłopaka, a potem na końcu całują się i chodzą razem do ogólniaka.
‒ Usłyszałem kiedyś na korytarzu, jak Luiza mówiła swojej psiapsiółce, Inez, że była w księgarni i widziała Klarę i tę jej broszkę w kształcie kota. I że ta broszka jej się podoba, bo rubinowe oczko pasowałoby do jakiś tam kolczyków czy czegoś. I że już chyba pięć razy pytała się Klary, skąd ją ma. Na necie nie da się znaleźć nic podobnego, sprawdzałem. A jak jest, to brzydsze, z innym oczkiem i tak dalej. Ogólnie mówiąc, nie pasuje. Nawet się nie starałem pytać Klary, czy ją odsprzeda. Podobno Klara powiedziała komuś, że to jakaś bezcenna  pamiątka po jej matce. A może siostrze? ‒ zastanowił się. ‒ Chyba jednak siostrze.
‒ Przecież to zwykły onyks ‒ wzruszyłem ramionami, bo na kamieniach akurat się znam. Tato ma różne albumy i w ogóle. ‒ Rubinowe oczko wcale nie musi być prawdziwe.
‒ No właśnie. Myślałem, myślałem i nic nie wymyśliłem. Kiedy wczoraj szedłem do księgarni, nawet do głowy mi nie przyszło, że zrobię ten numer z fajerwerkami. Fajerwerki miały być na imprezę u Krawca, mojego sąsiada ‒ zapewnił. ‒ Jego starzy wyjechali na weekend. Zobaczyłem, że w księgarni jest tłok, nagle mnie coś wzięło, pomyślałem, że w takim zamieszaniu, to nikt się nie zorientuje i może uda mi się zabrać Klarze tę broszkę. I udało się. W tej szamotaninie po prostu szarpnąłem mocniej i broszka sama znalazła się w mojej ręce. Przysięgam, nawet odpinać jej nie musiałem!
Dla poparcia swoich słów z całej siły grzmotnął się pięścią w chudą klatę.
‒ A mamusia-adwokat nie pouczyła cię, co grozi za kradzież?
Socha skrzywił się i wzruszył ramionami.
‒ To nie kradzież, tylko tymczasowa pożyczka. Na dodatek krótkoterminowa ‒ powiedział obrażonym tonem głosu. ‒ Po południu jestem umówiony z jubilerem, to stały klient mojej mamy.
Musiałem mieć bardzo zdziwioną minę, bo natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami:
‒ Nie kumasz? Jeszcze dzisiaj po południu zaniosę broszkę do jubilera. Już wcześniej ustaliłem co i jak: że czarny onyks, że jakieś siedem centymetrów długości, że rubinowe oczko ‒ wyliczył. ‒ No dobra, bez przesady, nie mam tyle, żeby wstawić rubin, ale Widera, ten jubiler, obiecał mi, że znajdzie pasujące świecidełko.
‒ I co dalej?
‒ Bardzo proste: Widera obejrzy broszkę, a potem zrobi identyczną! ‒ tłumaczył jak pięcioletniemu dziecku. ‒ Na wszelki wypadek zrobiłem kilka zdjęć. A tę prawdziwą odniosę Klarze i sprawa załatwiona. Dobrze to obmyśliłem, co? ‒ uśmiechnął się, zadowolony sam z siebie.
‒ Możesz mi powiedzieć, na jaką cholerę potrzebna ci dorobiona broszka i co wspólnego ma z tym Luiza? ‒ zapytałem, bo powoli zaczynałem tracić cierpliwość.
‒ Jak to co? Za niedługo ma urodziny. I to będzie prezent dla niej, rozumiesz?
‒ Nie lepiej kupić pudełko czekoladek albo pluszowego misia?
‒ Zwariowałeś? Odpada! Poczekaj chwilę ‒ dodał.
Wyciągnął z kieszeni niewielkie zawiniątko, z którego wysłupłał onyksową broszkę Klary. Kot z wywiniętym do góry ogonem błyskał czerwony okiem, odchylając głowę lekko na bok, jakby uważnie przysłuchiwał się naszej rozmowie. Ciemny onyks mienił się wszystkimi odcieniami czerni i szarości, a zapinka połyskiwała kunsztownymi esami-floresami ze złota.
‒ Socha, jesteś pewny, że to ta sama broszka? ‒ zapytałem.
‒ Filet, to jest dokładnie, powtarzam, dokładnie ta sama broszka.
‒ Mógłbym się założyć, że jeszcze wczoraj ten kot leżał zwinięty w kłębek ‒ przyjrzałem się ozdóbce z bliska.
‒ Oszalałeś? To jest ta broszka, daj mi spokój! Na sto procent! ‒ zapewniał Socha, ale ja nie byłem taki pewny. Przecież widziałem broszkę przypiętą do bluzki Klary: mógłbym przysiąc, że onyksowy kot leżał z ogonem zwiniętym pod siebie.
‒ Masz halucynacje, stary. To ze zmęczenia. Spędzasz za dużo czasu w zamkniętych pomieszczeniach i za dużo zakuwasz ‒ powiedział i roześmialiśmy się obaj.
Pomyślałem wtedy, że może Socha to nie taki dupek, za jakiego go do niedawna uważałem. Nawet zrobiło mi się go trochę szkoda. Facet ma wszystko, za co można zapłacić kartą kredytową jego matki, a Luiza go nie chce i musi dla niej kraść, żeby zwrócić na siebie uwagę.
‒ To co, pomożesz mi z broszką? ‒ zapytał.
‒ Co??? ‒ wytrzeszczyłem oczy. Nie dość, że zawraca mi głowę swoimi urojonymi pomysłami z kradzieżą, która jego zdaniem nie jest kradzieżą, to jeszcze prosi o pomoc? Chyba zwariował.
‒ Filet, potrzebuję kogoś, kto pójdzie ze mną do Klary dyskretnie odnieść broszkę. Wiesz, przecież nie wejdę do księgarni i nie powiem: pani Klaro, chciałbym oddać coś, co pożyczyłem sobie na dwa dni. A!  I jeszcze jeden szczegół: nie zapytałem pani o zgodę! ‒ wymownie postukał się w czoło. ‒ Całą akcję trzeba tak dobrze przemyśleć, żeby się  nie zorientowała. A może nawet jeszcze nie zauważyła, że coś jej zginęło? Przyznaj szczerze, niezłe zamieszanie było? Dobrze to zaplanowałem?
‒ Socha, biedna kobieta będzie musiała sprzątać od rana do nocy, czeka ją malowanie hurtowni, a ty nazywasz to dobrym planem? Bo w prezencie urodzinowym chcesz dać Luizie broszkę? Nie masz litości, stary.
‒ Wiem, trochę przesadzilem, ale jak tylko sobie pomyślę, że może dzięki temu Luiza...
Nie pozwoliłem mu dokończyć zdania.
‒ Jeśli pójdę z tobą do Klary, to tylko dlatego, że chciałbym, aby jak najszybciej dostała z powrotem swoją broszkę. Twoje paranoje w ogóle mnie nie obchodzą!
‒ Super, dzięki, Piotrek, masz u mnie dług wdzięczności! To kiedy idziemy? Jutro rano zaraz po otwarciu księgarni?

‒ Słuchaj no ‒ powiedziałem. ‒ Szczerze mówiąc, wisi mi to. Zadzwoń do mnie, jak załatwisz sprawę z Widerą i daj znać. Obiecałem, to przyjdę. Teraz nie mam czasu na głupie gadki-szmatki. Za chwilę zjawi się tu moja głodna rodzina i do tego czasu muszę coś odgrzać. Masz ochotę zjeść z nami, to przestań nawijać bez sensu i chodźmy do kuchni. A jeśli nie lubisz pierogów z mięsem, to spadaj. Przecież jesteś umówiony z jubilerem, zapomniałeś?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz