fot. Ewelina |
ROZDZIAŁ
III
Broszka
z rubinowym oczkiem
Na drugi
dzień po południu siedziałem w smażalni i jadłem frytki z dorszem, mimo że był
to dzień mrożonek. Tato dostał zamówienie z urzędu pracy i teraz w szybkim
tempie szykował piętnaście zestawów obiadowych. Viki przed chwilą wyszła do
szkoły muzycznej, a Julka nie było, bo nie zdążyłem go jeszcze odebrać ze
żłobka.
Przy
sąsiednim stoliku, z torbą na kolanach siedział pan Roman ‒ zaprzyjaźniony
emeryt, który jednocześnie jadł i czytał „Newsweeka”. Ostatnie trzy miejsca w
smażalni zajmowali robotnicy kładący nowy chodnik na rogu Jaśminowej.
‒ Słyszał pan, panie Adamie, co tam się stało u pięknej
Klary? ‒ pan Roman powolnym ruchem wybierał ości z tłustej makreli, którą miał
przed sobą. ‒ Był jakiś wybuch.
Tato stanął przy kasie, żeby wystawić rachunek dla tych z
urzędu. Mruknął coś niezrozumiale i pan Roman sam odpowiedział na swoje
pytanie:
‒ Wybuchło jak na sylwestra. Ludzie mówili, że do komendy
było słychać te fajerwerki ‒ pokiwał głową. ‒ Na kilometr! Uwierzysz pan?
‒ Hmmm... ‒ jak zawsze odpowiedział tata.
‒ Dokładnie! Wezwała policję, ale nie było zbyt wielu
szkód, tylko, panie, sufit okopcony i porozwalane książki, nic więcej. No to
pogadali z nią trochę, pocieszyli, obiecali, że się rozejrzą i poszli.
Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą i udawałem, że mnie
nie ma.
‒ Na początku myśleli, że to napad, ale nic nie zginęło ‒
ciągnął niezmordowanie pan Roman. ‒ Nic oprócz jakiejś tam broszki. Nie myśl
pan, że to coś cennego. Żadne tam diamenty czy brylanty, tylko zwykły czarny
onyks. Klara zarzeka się, że broszkę miała przypiętą do bluzki, ale wiesz pan,
jakie są te kobiety. Fatałaszków, łańcuszków całe szafy, że potem same nie
pamiętają, co na siebie włożyły. Moja synowa przypomina choinkę na Boże
Narodzenie, od stóp do głów w błyskotkach. Świeci się to, panie, jak kometa.
Dobrze, że w księgarni nikomu nic się nie stało ‒ dodał jednym tchem. ‒ Szkoda
by było takiej pięknej kobitki jak Klara, nieprawdaż? W spożywczym
Mamcarczykowa mówiła, że tam jakieś dzieci coś kupowały, ale nie wiedziała
czyje. Na szczęście w papierniczym nie było nikogo, bo wszyscy stali przy kasie.
Skurczyłem
się na swoim krześle. Przez cały czas miałem dziwne przeczucie, że coś mi się
nie zgadza w opowieści pana Romana. Myślałem, myślałem i nagle mnie oświeciło:
jakim cudem mówił, że broszka zaginęła, jeśli wczoraj późnym popołudniem
zanieśliśmy ją z powrotem do księgarni? To niemożliwe, pomyślałem. Widziałem
Sochę, który wmieszał się w tłum ciekawskich i wszedł do sklepu. Tak jak wszyscy
inni obejrzał okopcony sufit i wysłuchał użalań pani Ludmiły, która pomagała
Klarze sprzątać. W pewnym momencie schylił się, żeby zawiązać but ‒ i właśnie
wtedy prawie niezauważalnym ruchem ręki wsunął broszkę pod najbliższy regał. Położył
ją tak, żeby nikt przypadkiem jej nie rozdeptał, ale żeby była widoczna.
Ostatecznie bez problemu można by wymieść ją miotłą.
A teraz
pan Roman stwierdza, że broszka zaginęła.
Nagle robotnicy
zaczęli się zbierać do wyjścia i zrobiło się trochę zamieszania. Gdy tylko
jednak wyszli, pan Roman spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
‒ Czy ty aby czegoś o tym nie wiesz, smyku?
Napchałem do ust mnóstwo ziemniaków, żebym nie musiał
odpowiadać na to pytanie. Staruszek nie odpuszczał jednak, tylko patrzył mi
prosto w oczy i czekał z założonymi rękami, aż przełknę.
‒ Uważaj, bo się udławisz ‒ rzekł ostrzegawczo, a tata, o
dziwo, wystawił głowę z zaplecza.
W tym momencie pomyślałem sobie, że jednak nasz znajomy
może mieć rację. Odetchnąłem z ulgą: Klara najzwyczajniej w świecie jeszcze nie zajrzała pod regał!
‒ Aż mi żal tej Klary ‒ wtrącił nagle pan Roman. ‒ Byłem
u niej przed południem. Gdyby pan widział, jak ona szukała tej broszki! Aż żal
było patrzeć! Przeczesała każdy centymetr kwadratowy podłogi. Skakała po
wszystkich pomieszczeniach z miotłą i zabroniła użyć odkurzacza, bo, rzekomo,
mógłby wciągnąć tę zaginioną broszkę. Zachowywała się jakby oszalała. Kazała podnosić
wszystkie szafki, wysypała kosz na śmieci i dokładnie przejrzała zawartość.
Dziwne, prawda? Niegdy wcześniej nie widziałem jej w takim stanie. Muszę panu
powiedzieć, że zrobiła jeszcze większy bałagan, niż był po tym wybuchu. Na
koniec zaczepiała przechodniów, żeby pomogli wynieść meble z księgarni, uwierzy
pan?
Zrobiło mi się zimno. My byliśmy w księgarni jeszcze
wczoraj. Pan Roman zjawił się u Klary dzisiaj w południe. Broszka już tam była,
więc jakim cudem jej nie znaleźli, jeśli przestawiali meble i dokładnie zamiatali
podłogę?
Nie zdążyłem jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo usłyszałem
charakterystyczne skrzypienie drzwi smażalni. Stanęła w nich bardzo wysoka
kobieta. Na głowie miała czapkę z daszkiem, spod której wystawały krótkie loki
w kolorze spranego rubinu. Była ubrana w spódnicę i musztardowy podkoszulek. W
wielkich, czerwonych rękach trzymała sfatygowaną torebkę.
‒ Dzień dobry! Już jestem! ‒ uśmiechnęła się od ucha do
ucha, a ja zobaczyłem, że ma złotą górną trójkę. I chyba jeszcze szóstkę.
Takich śmiesznych zębów nie widziałem od śmierci dziadka Ciechowskiego, który
był bardzo dumny ze swojej drogocennej ‒ jak mówił ‒ szczęki.
‒ Dzień dobry ‒ tato umył ręce i wyszedł z zaplecza ‒
Czym... Czy ja jakoś... O co chodzi?
‒ To ja, Zofia Walczak ‒ odparła wysoka kobieta i
uśmiechnęła się promiennie, co pozwoliło zauważyć kolejnego złotego zęba.
‒ Nadal nic nie rozumiem ‒ odparł tata.
Nawet ja
pamiętałem, że dzisiaj miał przyjść ktoś do pomocy w kuchni. Myślałem, że ciotka
Sabina przyśle tu małe, siwe chucherko, a ta kobieta, moim zdaniem, mogłaby na
plecach zanieść pana Romana do samego rynku. Wystarczyło spojrzeć na jej opięty
podkoszulkiem biceps.
‒ Pani Sabinka nic o mnie nie mówiła? ‒ pokręciła głową z
niedowierzaniem. ‒ Miałam się zgłosić do pomocy w kuchni ‒ dodała dla
wyjaśnienia.
‒ Oczywiście, tak... Teraz dopiero sobie przypominam ‒
tata jak zawsze bąkał coś nieskładnie. ‒ Nie wiem tylko, czy Sabina... To chyba
nie był dobry pomysł, ja się muszę zastanowić.
Uśmiech powoli zaczął znikać z rumianej twarzy pani Zosi,
a ja popatrzyłem na tatę z niedowierzaniem. On ma dopiero trzydzieści pięć lat,
coraz więcej siwych włosów i worki pod oczami ze zmęczenia. Pracuje od rana do
nocy, żebyśmy mieli na życie. W niedzielę, gdy smażalnia jest zamknięta, tato
sprząta, pierze, prasuje, próbuje gotować coś innego niż mrożone kopytka,
zajmuje się Julkiem, sprawdza nasze zeszyty, przegląda papiery i z kalkulatorem
w ręku robi różne rozliczenia. Wieczorem pada na kanapę przed telewizorem i
zasypia. Tak wygląda jego życie od ponad dwóch lat.
Ciotka Sabina jest jaka jest, ale to jedno akurat
wykombinowała dobrze: tak dalej być nie może.
‒ Tato ‒ powiedziałem, chociaż nie mam w zwyczaju się
wtrącać. ‒ Zgódź się ‒ poprosiłem. Powinien to docenić, bo rzadko go o coś
proszę. ‒ Tato zgódź się! Chociaż na parę godzin dziennie ‒ dodałem.
Pani Zosia milczała, ale zauważyłem, że przygląda mi się
z uwagą.
‒ Panie, posłuchaj pan dziecka! – wtrącił się niepytany
przez nikogo pan Roman, który przez cały ten czas przysłuchiwał się rozmowie. ‒
Fabryka mebli buduje drugą halę produkcyjną. Wiedział pan coś o tym? Nie? No
właśnie! Ja wiem, bo mój zięć tam robi od niedawna. Klientów będziesz pan,
panie Adamie, miał więcej i jak pan sobie poradzisz z trójką dzieci i lokalem?
Hę? ‒ pan Roman podłubał wykałaczką w zębach. ‒ Nie kombinuj pan, panią Zosię
wszyscy znają, robotna kobita jest!
Gdyby w tej chwili jakaś złota rybka zaproponowała, że
spełni moje trzy życzenia, to jednym z nich byłoby, żeby pani Zosia została w
smażalni (pierwsze dwa życzenia to nowe skrzypce dla Viki i mama dla Julka).
Nagle tata uśmiechnął się dokładnie tak, jak robił to
dawno, dawno temu.
‒ W takim razie zapraszam panią na zaplecze ‒ powiedział.
Pani Zosia roześmiała się na cały głos, pogłaskała mnie
po głowie, po czym zwinnie przeszła obok kasy i zniknęła w kuchni.
Pan Roman uniósł kciuk do góry:
‒ Wszystko będzie dobrze, smyku. Zobaczysz! ‒ zabrał
swoją torbę i wyszedł.
III
‒ Piotruś! Miałeś gościa. Znowu był tu do ciebie ten
chłopak ‒ powiedziała pani Zosia krojąc kapustę na surówkę, którą robiła w
wielkiej misce na zapleczu smażalni. Była sobota rano ‒ tata zabrał Julka i
pojechał do hurtowni, a Viki, jak co weekend, ćwiczyła u swojej nauczycielki
skrzypiec, pani Sowińskiej.
‒ Taki chudy blondyn?
Jasny gwint, to pewno Socha.
‒ Blondyn, tylko ciemniejszy od ciebie ‒ stwierdziła. ‒
Nie znam dzieciaka, ale jakieś to chude, niedożywione. Ubrany jak stróż w Boże
Ciało. Kto kupuje nastolatkowi takie drogie ubrania?
‒ Nie zna pani Sochów z Zieleńca? Jego mama jest
adwokatem.
‒ Być może. Nie pamiętam. ‒ rzuciła od niechcenia i
zajęła się doprawianiem surówki. ‒ Moja córka, Joasia, na pewno będzie go
znała, bo pracuje w ośrodku zdrowia.
‒ Pani Joasia z takim pieprzykiem na policzku? ‒
wykrzyknąłem.
‒ Ta sama! To moja córka! ‒ powiedziała z dumą pani Zosia
i uśmiechnęła się do siebie.
Ucieszyłem się jak nie wiem co, bo jak już trzeba iść do
lekarza, to jest mi lepiej, jeśli wiem, że jest tam pani Joasia,
najsympatyczniejsza ze wszystkich pielęgniarek.
‒ A Socha ‒ powiedział, o co chodzi? ‒ zmieniłem temat.
‒ Nic nie powiedział, tylko kręcił się dookoła jakby wszy
gryzły go za uchem. Dziwne dziecko!
‒ To pewnie ADHD.
‒ Co takiego?
‒ Taka choroba. Niezdiagnozowana, bo matka Sochy nie
pozwala wysłać go na badania do psychologa ‒ dodałem. ‒ Ale my tam wszyscy
wiemy, że Socha ma ADHD.
‒ Powtarzał w kółko, że musi się z tobą zobaczyć.
‒ Pani Zosiu, błagam, nie ma mnie, ok? Jak przyjdzie
Socha, to mnie nie ma ‒ powtórzyłem. ‒ Wystarczy, że muszę go widywać w szkole.
I dokładnie w tym momencie przed smażalnią pokazała się
blond głowa Sochy, który przykleił swój zadarty nos do szyby. Nic nie zobaczył,
bo akurat słońce świeciło prosto w okna. Zanim zdążył wejść do środka, pani
Zosia stanęła przy kasie.
‒ Jest Piotrek? ‒ zapytał.
‒ Dzień dobry ‒ odpowiedziała pani Zosia.
‒ No, jest Piotrek?
‒ A maniery to się zostawiło w domu?
‒ Dzień dobry! ‒ poprawił się od razu.
Usłyszałem łomot upadającego krzesła. Aha, jasne ‒ Socha nie
wytrzyma sekundy, żeby czegoś nie szturchnąć, popchnąć lub przewrócić.
‒ Mógłbym dowiedzieć się, czy jest tu Piotrek? Muszę się
z nim zobaczyć. Koniecznie! Natychmiast proszę mi powiedzieć, gdzie on jest.
‒ Hola, hola, synku, a co ci się tak spieszy, spokojnie.
‒ Gdyby była tu ze mną moja mama... ‒ odpowiedział
bezczelnie, licząc pewnie, że pani Zosia, jak każdy, da się nabrać na
wypróbowany setki razy numer ze straszeniem matką. ‒ Pewnie ją pani zna, bo ona
zna dosłownie wszystkich... Jest adwokatem i... ‒ nie zdążył dokończyć, bo pani
Zosia weszła mu w zdanie:
‒ Słuchaj no, synku. Na zapleczu mam piękny zestaw noży
do filetowania i zanim zadzwonisz po mamusię i uruchomisz jej znajomości, zdążę
cię pokroić na drobne kawałki, a potem usmażyć. I gwarantuję ci, że nikt się
nie zorientuje, że zjadł na obiad jaśnie dziedzica ‒ spokojnie powiedziała
przechylając się przez ladę.
‒ Żartowałem ‒ podskoczył Socha. ‒ Głupio żartowałem i
przepraszam.
‒ Nie ma sprawy, mały ‒ pani Zosia mimo wszystko łaskawie
spojrzała na niego, bo słynny rozbrajający uśmiech Sochy zadziałał natychmiast.
‒ A zresztą, za chudy jesteś na porządny kotlet ‒ dodała.
Nie wytrzymałem i roześmiałem się na głos, więc chcąc nie
chcąc musiałem wyjść z kuchni. Pokazałem mu głową drzwi, a potem rzuciłem pani
Zosi, że wychodzimy. No i wyszliśmy.
IV
‒ Możesz mi nie uwierzyć w to, co ci zaraz powiem ‒
powiedział ostrożnie Socha, patrząc mi prosto w oczy. Ręce trzęsły mu się ze
zdenerwowania i bez przerwy obgryzał paznokcie. Usiedliśmy na betonowej donicy,
która stoi przy tylnych drzwiach smażalni. Od biedy może robić za ławkę.
‒ O co chodzi, Socha? Mów, ale bez kwiecistych wstępów ‒
zaznaczyłem ‒ skup się na konkretach.
Socha, ku mojemu zdziwieniu, popatrzył tylko na mnie i
nie powiedział ani słowa. Po chwili otworzył usta, zamknął je z powrotem i tak
trzy razy pod rząd.
‒ Jacek? ‒ szturchnąłem go łokciem. ‒ Streszczaj się! Co
się dzieje?
Socha nabrał powietrza w płuca, a potem głośno je
wypuścił.
‒ Nie mam pojęcia, jak ci to powiedzieć ‒ przygryzł
wargę. ‒ Pomyślisz, że zwariowałem.
‒ Socha, bez obrazy, ja już od dwóch dni myślę, że zupełnie
zgłupiałeś, więc dawaj! Mów o co ci chodzi! Gorzej już być nie może.
Socha zamrugał kilkakrotnie i powiedział najszybciej jak
się da:
‒ Broszka wróciła do mnie.
Uśmiechnąłem się do niego w taki sam sposób, jak
uśmiecham się do Julka, kiedy ten myśli, że Reksio wyskoczy z ekranu telewizora
i zacznie się z nim bawić w chowanego.
‒ Naprawdę? ‒ odpowiedziałem po chwili ciszy. ‒ A w jaki
to cudowny sposób, jeśli mogę oczywiście wiedzieć? ‒ włożyłem w to zdanie tyle
ironii, ile tylko mogło się tam zmieścić.
‒ To najszczersza prawda ‒ podniósł rękę jak do przysięgi.
‒ Dopiero dzisiaj rano się zorientowałem. Wczoraj pojechałem z mamą do Krakowa,
wróciliśmy późno w nocy, położyłem się spać, a rano... ‒ głos mu zadrżał ‒
Budzę się, patrzę na biurko, a tam obok lampy leży broszka.
‒ Socha, wydaje mi się, że musimy się pożegnać, stary ‒
wstałem i przeciągnąłem się, żeby rozprostować kości. ‒ Ja wracam do smażalni
pomagać pani Zosi, ty idziesz do domu, bierzesz zimny prysznic, a potem
zgłaszasz się do lekarza.
Chodzi o
to, że z Sochą nigdy nie wiadomo, czy mówi na serio, czy tylko się zgrywa.
Wszyscy wiedzą, że on kłamie bez przerwy i – moim zdaniem ‒ zupełnie nie zdaje
sobie z tego sprawy. Kłamie, mówiąc dlaczego spóźnił się do szkoły, nie odrobił
zadania, nie przeczytał lektury albo dlaczego jego matka nie przyszła na
wywiadówkę. Czasami Sochę ponosi wyobraźnia i opowiada niestworzone rzeczy,
najczęściej o swoim ojcu, którego nikt nie widział w Podzamczycach od siedmiu
lat. Raz jego tato jest pilotem strąconym nad Saharą, raz byłym szpiegiem,
który ukrywa się jako świadek koronny w Ameryce Południowej, a raz prowadzi sieć hoteli w Dubaju. Ostatnia
wiadomość była taka, że w stanie agonalnym został odwieziony do szpitala po
przepłynięciu wpław Amazonki.
Jacek podaje zazwyczaj dwie lub trzy wersje wydarzeń i
zupełnie nie obchodzi go, że wzajemnie się wykluczają. Jednego dnia ma
śmiertelną alergię na truskawki, których musi się wystrzegać jak ognia, bo
dostaje po nich, jak sam mówi, drgawek, duszności i arytmii serca. Dzień
później zjada w „Tofiku”, naszej miejscowej cukierni, trzy porcje koktajlu
truskawkowego z bitą śmietaną. Zapytany, czy za chwilę nie umrze, stwierdza bez
zastanowienia, że alergię to on ma, ale na truskawki nieprzetworzone.
Znam paru takich, którzy nabierają się jeszcze na te
bujdy, ale większość toleruje je w zamian za nieokreśloną terminowo pożyczkę
jakiegoś dysku albo lekko znoszonych levis’ów. Innymi słowy, Socha to taki typ,
który zostawiając swój numer telefonu, podaje telefon baru „Stokrotka”.
‒ I co? Nie wierzysz mi? ‒ zapytał.
‒ Socha, a ty sam uwierzyłbyś w takie brednie? Najpierw
organizujesz zwariowaną operację pod tytułem „prezent dla Luizy”, a potem
twierdzisz, że broszka wraca do ciebie i leży na twoim biurku?
‒ Wiem, jak to wszystko wygląda, ale...
‒ Nie, Socha, nie wiesz!
‒ Poczekaj sekundę ‒ powiedział nagle, sięgnął ręką do
kieszeni bluzy i wyciągnął broszkę w kształcie kota.
Zaniemówiłem.
‒ I co ty na to?
Nie odezwałem się ani słowem, bo przyglądałem się onyksowemu
kotu, który siedział na tylnych nogach z ogonem owiniętym wokół tułowia. Przez
sekundę wydało mi się, że mruczy z zadowoleniem. To niemożliwe, pomyślałem,
musiałem się przesłyszeć.
‒ Na dodatek ‒ przerwał ciszę Socha ‒ uroczy kocurek
znalazł pudełko, w którym go wcześniej trzymałem, i umościł sobie w nim wygodne
gniazdko z waty.
Już miałem mu powiedzieć, co myślę o jego skłonnościach
do przesady i wymyślania niestworzonych historii, kiedy nagle... kot
nieznacznie poruszył ogonem, a potem mrugnął do mnie rubinowym oczkiem.
Tego było już za wiele.
‒
Odnieś to ‒ powiedziałem, jednocześnie rozglądając się na boki. Nie chciałem,
żeby ktoś nas zobaczył. ‒ Pozbądź się tego jak najszybciej.
‒
Tylko jak? Wczoraj rano wydawało mi się, że już jest po sprawie. Widera dostaje
broszkę do obejrzenia, robi duplikat, a ja odnoszę oryginał Klarze i wszystko
gra. A u zong! ‒ pokazał palcem na kota.
‒
W tej chwili idziemy do księgarni ‒ zdecydowałem. Była to jedyna rzecz, która przyszła
mi do głowy. ‒ Przyczaimy się gdzieś w pobliżu. Gdy tylko nadarzy się okazja,
podrzucamy broszkę i spadamy.
Nogi
miałem ciężkie jak z ołowiu. Im bardziej zbliżaliśmy się do sklepu Klary, tym
gorzej się czułem. Nie mogem uwierzyć, że biorę udział w jakiejś wariackiej
akcji oddawania broszki, która rusza ogonem i na dodatek mruga. Pocieszałem się
myślą, że to wszystko mi się śni. Za chwilę obudzi mnie budzik i
charakterystyczne szumienie ekspresu do kawy. Tato zawoła: Piotrek, Viki!
Wstawać! A ja będę mógł śmiać się ze swoich głupich snów.
Przyczailiśmy
się za tablicą reklamową zakładu fotograficznego »Mimoza«. Obserwowaliśmy
uważnie wejście do księgarni, od którego dzieliły nas dwa metry. W środku była
tylko Klara, która najwyraźniej pakowała się do wyjścia.
‒
Teraz! ‒ szepnąłem i na podkurczonych nogach wyskoczyłem zza tablicy. W trzech
krokach dobiegłem do drzwi sklepu i położyłem broszkę zaraz pod progiem. Nie
spuszczałem Klary z oka, ale ona szukała czegoś w torebce Ze ściśniętym ze
strachu gardłem wycofałem się w stronę naszej kryjówki. Czekający w ukryciu
Socha podniósł kciuk do góry.
‒
Gratuluję, stary! Udało się! ‒ powiedział szeptem.
Odetchnąłem
z ulgą.
I
wtedy stało się to, co się stało: drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich
Klara. Odrócona do nas plecami zamykała księgarnię. Dokładnie w tym samym
momencie onyksowy kot stanął na czterech łapach, przeciągnął się i leniwym
kocim krokiem ruszył w naszą stronę, ostrożnie omijając nogi Klary. Gdy tylko
ta wyprostowała się, kot przyspieszył i w kilku zwinnych susach znalazł się za
tablicą. Wskoczył oniemiałemu z przerażenia Jackowi na kolana, a potem do
kieszeni bluzy. Zerknąłem jeszcze za oddalającą się powoli Klarą. Nie wiem, czy
mi się przewidziało, ale w jej pięknych, kruczoczarnych włosach błyszczały
srebrzyste pasma siwych włosów.
V
Potem było jeszcze gorzej: broszka pojawiała się znowu za
każdym razem, gdy tylko próbowaliśmy odnieść ją z powrotem do księgarni. Zupełnie
jakby się uparła, że nie chce wracać do Klary.
Pewnego
dnia trzy razy zaniosłem ją pod drzwi sklepu. Musiałem dokonywać cudów, żeby
Klara mnie nie zauważyła. Na szczęście przed sąsiednią kamienicą firma
budowlana rozstawiła rusztowania, więc mogłem ukrywać się między stretami desek
i samochodami dostawczymi.
We wtorek zdesperowany Socha zapakował broszkę i wysłał ją
przesyłką poleconą z poświadczeniem odbioru. Jeszcze tego samego dnia znalazł onyksowego
kota na swoim biurku. Nie pomogło przesłanie kurierem ani poproszenie Krawca,
tego kolegi Sochy, o osobiste doręczenie broszki do Klary. Krawiec wrócił wściekły,
bo okazało się, że w środku pudełka (przezornie owiniętego papierem i
obwiązango sznurkiem) nie było nic.
‒
I jeszcze Klara nawrzeszczała na mnie, że zawracam jej głowę! ‒ tłumaczył
rozzłoszczony. ‒ Mogłem, idiota, zmyć się zaraz po tym, jak zaniosłem jej
pudełko. Ale nie! Musiałem stać jak ten dzięcioł i gapić się, kiedy otwierała
przesyłkę. Wkurzyła się jak nie wiem co, bo w środku było pusto. Czy wam już
rozum odjęło? ‒ zapytał. ‒
Trzeba
mi było chociaż powiedzieć, co niosłem! Może wtedy nie robiłbym z siebie
kretyna! Następnym razem weźcie kogoś innego. A Ty, Socha, jesteś mi winny
stówę!
‒
Co? Miało być pięć dych! ‒ oburzył się Jacek.
‒
Miało być ‒ potwierdził z ochotą Krawiec ‒ gdybym nie musiał świecić oczami
przed Klarą. Sory, panowie, ale z tą kobietą dzieje się coś niedobrego! ‒
dodał, a ja nie miałem ochoty wypytywać o o szczegóły. ‒ Socha, wyskakuj z
kasy, bo mi się spieszy.
Rozdział
IV
Długi,
męczący dzień
I
‒
Zrobiłem to! ‒ wrzasnął Socha, a ja podskoczyłem w miejscu. Siedziałem na
schodach do szkolnej piwnicy i rozwiązywałem zadanie z matmy.
‒
Co zrobiłeś? ‒ zapytałem.
‒
Dałem Luizie broszkę! ‒ powiedział,
zajmując miejsce zaraz obok mnie.
‒
Nie, tylko nie wracajmy do tego, błagam cię, Socha! ‒ potarłem gumką o kartkę. Gdyby nie Socha, to nie
pomyliłbym się w obliczenach.
‒
Nie uwierzysz, co się stało! ‒ scenicznym szeptem powiedział Socha, zaglądając
do mojego zeszytu. ‒ Siedzę przy biurku, wyć mi się chce, bo onyksowy kot
przechadza się po blacie. Mruczy, miałczy, bawi się szpulką nici, którą znalazł
w kuchennej szafce. Wyobrażasz sobie? Mama bez przerwy zagląda do mnie, bo
słyszy podejrzane hałasy. Co by było, gdybym jej powiedział, że gonię po pokoju
onyksowgo kota? Kazałaby mnie zawieźć na sygnale do najbliższego psychiatryka.
Najgosze było, kiedy kot zaczął się wspinać po firance! Musiałem spalić szmatę
w kominku, bo ją całą potargał. Małe to, ale pazury ma niczego sobie ‒ westchnął. ‒ W każdym bądź razie po
firance nie ma już śladu. No więc wczoraj znalazł w moim plecaku takie ozdobne pudełeczko,
w którym miałem dać Luizie broszkę. Wyobraź sobie, że on tę dorobioną broszkę
wygarnął łapą i szast-prast ułożył się w środku. Obok leżała karteczka z
napisem: dla Luizy. Pokazł na nią ogonem, a potem zwinął się w kłębek i zasnął!
‒
Socha…
‒
Daj mi skończyć! ‒ zrobił błagalną minę.
‒
Możesz mi nie wierzyć, ale tak właśnie było. Od tamtej pory nie ruszył się nawet
o minimetr! No to mówię sobie: to jest znak! I dlatego zwariowany kot trafił
dzisiaj rano do Luizy, a perfekcyjna kopia mistrza Widery powędruje po południu
do Klary. Tym sposobem wszyscy będą szczęśliwi i zadowoleni.
‒
Myślisz, że Klara nie rozpozna, że to falsyfikat?
‒
Widera zainstalował syntetyczny rubin, obiecał, że nie zmatowieje nawet przez
kilka lat! A kot jak kot ‒ nie do odróżnienia.
‒ Co na to Luiza?
‒
E tam… ‒ burknął. ‒ Najpierw wytrzeszczyła oczy, zaskoczona, że w ogóle
pamiętałem o jej urodzinach. Potem jeszcze bardziej zdziwiła się na widok
broszki, ale na szczęście przyszła Inez i wpadła w trans: och, ach, jakie to
cudowne! Bla-bla-bla… Zajęły się oglądaniem, a ja się zmyłem i przyszedłem
prosto do ciebie.
Na
następnej przerwie okazało się, że Luiza od razu przypięła broszkę do bluzki. Socha promieniał na cały korytarz,
szczerzył zęby od ucha do ucha i był miły nawet dla matematyczki, której
normalnie nie trawi.
Bardzo się zdziwiłem, gdy po lekcjach zobaczyłem Klarę
stojącą pod szkolną bramą. Wydało mi się, że chyba nie najlepiej spała
poprzedniej nocy, bo była nieuczesana i niezbyt schludnie ubrana. Ona, dotychczas
największa elegantka w Podzamczycach, nasze bóstwo i obiekt westchnień.
Zauważyła mnie i Sochę. Ledwo się odwróciłem, a stała już obok nas przy
wejściowych drzwiach.
‒ Dzień dobry ‒ Socha skłonił lekko głowę i w całości
zaprezentował garnitur swoich idealnych białych zębów.
Ten cały Wersal był śmieszny, bo dobrze widziałem, że
zdenerwował się na widok Klary.
‒ Dzień dobry, chłopcy ‒ powiedziała powoli, przyglądając
się nam uważnie. ‒ Mam sprawę do waszej pani dyrektor. Podręczniki na przyszły
rok, jakieś stare zamówienia i takie tam.
Zupełnie niepotrzebnie się tłumaczyła. Od razu było
widać, że nie po to tu przyszła.
‒ Nie widzieliście może mojej broszki? Nie mogę jej
znaleźć od dnia wybuchu w księgarni. Taka czarna, onyksowa, w kształcie kota.
To bardzo cenna rzecz, wręcz bezcenna ‒ dodała.
Dopiero teraz z bliska zauważyłem, że
jest o wiele starsza, niż mi się wydawało. Dookoła oczu wyraźnie odcinały się
wachlarzyki drobnych zmarszczek. To pewnie przez światło. Dotychczas prawie
zawsze widywałem Klarę w księgarni. Teraz, w pełnym słońcu pogodnego majowego
dnia, była blada i zmizerniała.
‒ Niestety, przynajmniej ja nic nie wiem ‒ zapewniał
Socha. Mógł sobie podarować te niewinne miny i patrzenie Klarze prosto w oczy,
bo wyglądał jak idiota. ‒ Ale ty, Piotrek? Może tobie coś obiło się o uszy? ‒ zapytał
uprzejmie, a ja pomyślałem, że zaraz za szkołą skopię mu ten chudy tyłek.
‒ Nie, proszę pani, ja nie widziałem pani broszki ‒
odparłem.
‒ No, to nic ‒ Klara wzruszyła ramionami. ‒ Rozejrzę się
jeszcze po sklepie. Może broszka leży gdzieś pod regałami. Taki zrobił się
wtedy bałagan... ‒ uśmiechnęła się do nas miło, a ja zobaczyłem, że ma nadpsutą
górną trójkę.
To niemożliwe, pomyślałem, i przetarłem oczy. Nie mogłem
sprawdzić, czy mi się to nie przyśniło, bo Klara nagle spoważniała.
‒ Mam nadzieję, że broszka szybko się znajdzie ‒
powiedziała dziwnym głosem, jakby hamowała się przed syczeniem z wściekłości. ‒
W przeciwnym razie... ‒ nozdrza Klary rozchylały się i poruszały się szybko w
górę i w dół. Wyglądało to tak, jakby nas obwąchiwała.
‒ Pójdę do waszej pani dyrektor. Pewnie już tam na mnie
czeka ‒ Klara odwróciła się i weszła szybkim krokiem do szkoły.
‒ Socha, a gdzie jest Luiza? Widziałeś ją? ‒ czułem
dziwny niepokój i wolałem, żeby Klara nie spotkała Luizy, która oczywiście nie
miała pojęcia o naszych przygodach z broszką (Jacek wmówił Luizie, że wypatrzył
ją na ebayu w Ekwadorze).
‒ Luiza? Widziałem, jak wsiadała do autobusu przed
szkołą. Ma urodziny, pewnie spieszyło się jej do domu.
Przynajmniej tyle. Luiza mieszka w jakiejś pipidówie pod Podzamczycami
i dojeżdża szkolnym gimbusem. Bardzo dużo się uczy i nie jest typem dziewczyny,
która włóczy się po mieście tylko po to, żeby chichrać się z koleżankami i
oglądać wystawy sklepowe. Socha dobrze to obmyślił: było naprawdę mało
prawdopodobne, żeby Klara wpadła na Luizę wystrojoną w jej własną broszkę.
A zresztą, czy broszka do broszki nie może być podobna?
II
Odebrałem Julka ze żłobka i jak zwykle ruszyłem w stronę
smażalni. Julkowy żłobek jest dosyć daleko, zaraz przy rynku. W drodze powrotnej
musielibyśmy minąć księgarnię Klary, więc na wszelki wypadek przeszliśmy z
Klocem na drugą stronę ulicy, tak dla własnego bezpieczeństwa. Po co wchodzić
Klarze w drogę? Po chwili jednak zorientowałem się, że jej sklep jest
zamknięty. Ruszyliśmy więc dalej mijając supermarket, parking przy sądzie i
urzędzie skarbowym, a potem przeszliśmy obok naszej budy.
Zaraz za dworcem kolejowym, między spożywczym pana Henia
i fryzjerem, znajduje się nasza smażalnia. Pan Heniu jest w porządku. Nie
przepadam natomiast za właścicielką salonu fryzjerskiego, panią Ludmiłą. Ona
bez przerwy narzeka na zapach smażonych ryb i uważa, że ten smród odstrasza jej
klientów.
Teraz ze zdziwieniem patrzyłem na wielkie okna smażalni,
które pani Zosia polewała wodą doprowadzoną długim, zielonym wężem. Do
najbliższej studzienki kanalizacyjnej spływały różowobiałe strugi piany.
‒ Cześć, Piotruś! ‒ powiedziała pani Zosia wesoło,
krzyknęła do środka, że można już zakręcić kran, a potem energicznie zaczęła
wycierać szyby suchą szmatką.
‒ Nie gap się tak na mnie z otwartymi ustami, bo ci mucha
wleci ‒ uśmiechnęła się. ‒ Szorowałam kuchnię przez cały wczorajszy wieczór. Na
dzisiaj zostały mi jeszcze te okna! ‒ wzięła Julka na ręce, a Kloc, cały w
chichotach i uśmiechach, ufnie przytulił się do pani Zosi i objął ją za szyję.
Z ciekawości zajrzałem do środka. Nie zmieniło się nic
oprócz tego, że stoliki nakryte były wyprasowanymi na blachę obrusami w
biało-granatową kratkę; równo poukładane krzesła nie straszyły już popękanymi
obiciami, gdyż przykrywały je specjalne poduszki przywiązane do każdego
oparcia. Witryna, w której tato wystawiał sałatki rybne, lśniła na wysoki
połysk, a przy kasie stał wazon z bukietem purpurowych piwonii.
‒ No, na dzisiaj gotowe. Teraz zabiorę się za sałatę.
Sałatę ‒ pomyślałem ‒ sałaty u nas nigdy nie było.
Okazało się, że pani Zosia rozmawiała ze swoimi
sąsiadkami i koleżankami, które stwierdziły, że pewnie częściej kupowałyby ryby
u Ciechowskiego (czyli u nas), gdyby nie miały tej ohydnej panierki (a nie
mówiłem?) i gdyby w zestawach obiadowych była jakaś świeża surówka, a nie te
paćkaniny z wiaderka, które straszą wielomiesięczną datą przydatności do
spożycia.
‒ Piotrek, umyjcie ręce i spróbujcie mojego popisowego
dania.
Po chwili siedzieliśmy przy stoliku zajadając pulpety
rybne w sosie pomidorowym z dużą ilością cebuli. Zamiast frytek dostaliśmy
młode ziemniaki polane roztopionym masłem i posypane koperkiem. Nawet Julinek
wcinał wszystko ze smakiem ‒ z wyjątkiem cebuli, którą palcami wybierał z sosu.
III
Pierwsze
zmiany w menu naszej smażalni to nie była jedyna niespodzianka dzisiejszego
dnia. W domu w dziupli z telewizorem (u innych nazywa się to salon, ale nasz
dom jest naprawdę mały) zastałem Viki bawiącą się z małym beaglem, takim
myśliwskim psem z długimi uszami i długim ogonem.
‒ Co to jest? ‒ zapytałem zdziwiony. Julek natychmiast rzucił
się w stronę psa i pobiegł za nim uszczęśliwiony.
‒ Nasz pies ‒ powiedziała Viki. ‒ Nazywa się Kapsel.
‒ Kapsel? ‒ zamurowało mnie. ‒ Tata w życiu nie pozwoli
trzymać nam psa. Lepiej od razu go odnieś tam, skąd go zabrałaś.
‒ Akurat! Tata się zgodził ‒ Viki dołączyła do psa i
Julka, i razem z nimi kicała po całym pokoju. Kloc dosłownie zanosił się ze
śmiechu.
‒ Kapsla przyniosła pani Zosia. Przyszła tutaj, kiedy ty
już poszedłeś do szkoły ‒ wyjaśniła. ‒ Dostała go niby od kuzynki jednej z
sąsiadek. Powiedziała, że tamta ma alergię. Pytała się też swojej córki, tej
pani Asi z ośrodka zdrowia, ale ona nie może zatrzymać psa, bo dużo pracuje,
mieszka w bloku, a pies potrzebuje spacerów i ogródka, w którym mógłby kopać
dziury. Tata na początku nie chciał nawet o tym słyszeć.
‒ Wyobrażam sobie ‒ skomentowałem.
‒ No popatrz, popatrz na niego! ‒ pies obskakiwał Viki,
która zachwycona drapała go za uszami. ‒ Czy można nie chcieć takiego
słodziaka? Pani Zosia znalazła sposób na tatę. Wepchnęła mu do ręki siatkę z
trzema zmianami obrusów do smażalni, jakieś wazoniki, plus kartę z nowym
jadłospisem, który chciałaby wypróbować. Wspomniała jeszcze o tym, że trzy dni
myła patelnie w smażalni, bo były czarne od tłuszczu i że dziękować jej nie
trzeba, ona się cieszy, że będzie czyściej i że może w końcu przestanie
śmierdzieć. I że nie ma sprawy, w zamian niech tylko przypilnujemy tego psa i
będzie kwita za nadgodziny.
‒ Tata się nabrał? ‒ nie mogłem uwierzyć w nasze
szczęście.
‒ Przecież sam widzisz ‒ Viki mocno przytulała
podskakującą biało-rudo-brązową kulkę.
‒ Niezła jest ta nasza pani Zosia ‒ stwierdziłem, bo sam
nigdy nie dałbym rady przekonać taty do psa. ‒ Ty, Viki, podobno beagle to
bardzo głupie psy... ‒ popatrzyłem na Kapsla z powątpiewaniem, bo przypomniały
mi się posty z różnych forów na necie.
‒ A co? Kapsel ma za ciebie rozwiązywać zadania domowe?
Wyślemy go na konkurs ortograficzny? ‒ oburzyła się Viki. ‒ Pies ma umieć
szczekać, biegać i chodzić na spacery. Popatrz zresztą na Julka ‒ dodała.
Faktycznie. Kloc wtoczył się na nowiutkie psie legowisko,
które Viki ustawiła w kącie pokoju. Położył się obok zasapanego, zmęczonego
Kapsla, a pies polizał go delikatnie po pulchnej rączce.
‒ Smycz wisi w przedpokoju. W garażu jest zgrzewka puszek
dla szczeniąt i dwa olbrzymie worki suchej karmy. Pani Asia podrzuciła to przed
południem. Wieczorem wpadnie z koszem zabawek dla psa, po spanielu jej
koleżanki z pracy. Piotrek ‒ powiedziała prawie szeptem, jakby zdradzała mi
jakąś wielką tajmnicę ‒ tak mi się wydaje, że one to po prostu ukartowały.
IV
Jeszcze
tego samego dnia poszliśmy na pierwszy spacer z Kapslem. Trochę trwało, zanim
udało nam się w ogóle wyjść z podwórka. Kapsel to bardzo ciekawski pies ‒
obwąchiwał każdy krzak i kępę trawy. Julek próbował robić dokładnie to co on,
więc wlekliśmy się w stronę lasu i już myślałem, że tam nie dojdziemy. Ja
trzymałem za rękę wyrywającego się bez przerwy Kapsla, a obok szła Viki z
Julkiem. Miała przewieszoną przez ramię torbę. Od kiedy jest z nami Julek,
musimy mieć pod ręką zapasowe pampersy, mokre chusteczki do wycierania, coś do
picia i do jedzenia, zazwyczaj chrupki kukurydziane albo paczkę herbatników.
Przeszliśmy
przez most i od razu zrobiło się chłodniej. Ten brzeg rzeki tonie po południu w
cieniu wzniesienia, na którym stoją ruiny zamku. Tak się do niego już
przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie naszego miasteczka bez tej kamiennej
bryły na horyzoncie. Przed wiekami musiała to być naprawdę bardzo ładna
wariownia górująca nad całą okolicą. Do dzisiaj została z niej jedna wieża i
trochę gruzów. W wyremontowanej części znajduje się muzeum, sklep z pamiątkami
i letnia sezonowa scena. Z gazet wiem, że zamierzali odbudować jeszcze północną
basztę, ale renowacja zupełnie im nie wypaliła. Ciągle się coś zawalało, na
dodatek co kwartał przynajmniej jeden robotnik lądował w szpitalu z poważnym
skaleczeniem, więc na jakiś czas zamknęli budowę. Potem sprawa rozwiązała się
sama, bo zabrakło pieniędzy. I nadal jedynymi atrakcjami miasteczka są wieża
oraz dziedziniec w wiecznym remoncie.
Dzisiaj
wcale nie zamierzaliśmy iść na zamek. Po pierwsze, to trochę za daleko jak na
krótkie, tłuste nogi Julinka. Po drugie, pogoda była taka sobie i nie chciałem,
żeby złapał nas deszcz, który zapowiadali od zeszłego tygodnia. Chciałem
spokojnie przejść się ścieżką po lesie wzdłuż rzeki. To bardzo fajna trasa i
Julek uwielbia tędy chodzić. Zapomniałem jednak, że mieliśmy ze sobą psa, który
najprawdopodobniej pierwszy raz w życiu zobaczył takie cuda jak woda i las,
więc już na moście zaczął wyrywać się i skakać. Musiałem przyspieszyć kroku. Za
sobą słyszałem człapanie Julka i drobne kroki Viki. Starali się nas dogonić,
ale pies tak szarpał, że ledwo umiałem utrzymać smycz w rękach. Może wyda się
to komuś śmieszne, ale pomyślałem, że wyczuł coś po drugiej stronie rzeki.
Nigdy nie mieliśmy psa, to był jego pierwszy dzień w naszym domu. Może
wszystkie psy zachowują się tak, gdy wywęszą coś interesującego?
Lekkim truchtem
zbiegłem z mostu prosto na ścieżkę, która ciągnie się kilometrami wzdłuż naszej
rzeki. Zawsze można tu spotkać kilku wielbicieli joggingu i jazdy na rowerze.
‒ Poczekaj! ‒ krzyknęła za mną Viki, bo odległość między
nami robiła się coraz większa i większa.
‒ Nie mogę! ‒ odpowiedziałem zgodnie z prawdą. ‒ Kapsel
mnie ciągnie i nie chce zwolnić!
‒ Puść go! Julinek nie nadąża!
‒ Oszalałaś? Chcesz, żeby pies się nam zgubił albo
utopił?
‒ No to chcesz iść dalej sam? My nie damy rady!
Nagle Kapsel szarpnął mocniej, a smycz wyślizgnęła mi się
ze spoconej ręki.
‒ Stój! Poczekaj! Kapsel! Kapsel! Piesku! Pieseczku!
Wracaj! ‒ przekrzykiwaliśmy się z Viki, ale nic to nie dało. Pies czmychnął w
zieloną gęstwinę i tyle go widzieliśmy.
‒ Idziemy po niego wszyscy czy mam pójść sam? ‒ byłem
wściekły.
Coś mi mówiło, że Kapsel pobiegł na zamek, do którego
można dojść na skróty przez las albo dojechać krętą, asfaltową drogą.
‒ Idź sam, ja tu poczekam z Julkiem. Co, Juleczku,
porzucami kamieniami do wody? Może przypłyną jakieś kaczki?
Viki zajęła się Klocem, a ja ‒ chcąc nie chcąc ‒ ruszyłem
dalej. Zdecydowałem się na spacer krótszą trasą, więc po kilku krokach wszedłem
w las. Od czasu do czasu słyszałem w dali szczekanie naszego psa, któremu
wtórowały inne psiaki. Na wszelki wypadek podniosłem z ziemi gruby drąg: gdyby napadł
mnie jakiś amstaf, to będę miał się czym bronić. Szedłem bardzo szybkim
krokiem, prawie biegłem, więc co chwilę musiałem przystawać, żeby złapać
oddech. Muszę popracować nad kondycją, pomyślałem. To wstyd tak się zasapać
przy pierwszym lepszym podbiegu na zamek.
Dotarcie do bramy wjazdowej zajęło mi dobrych dziesięć
minut. Popatrzyłem na mocne, podniszczone mury opasujące wielki dziedziniec.
Już prawie utonęły w krzakach głogu i olszynach. Teraz zostały z nich zaledwie
nędzne, rozsypujące się resztki.
Biało-rude plamy mignęły mi gdzieś w głębi, więc byłem
pewny, że Kapsel jest na terenie zamku. Jak ja zmuszę tego psa, żeby wrócił ze
mną na dół? ‒ myślałem. Szybkim krokiem przeszedłem przez bramę, odruchowo
spoglądając w górę. Fragment kamiennego łuku nad wejściem wisiał w powietrzu
jak ułamany ząb i straszył, że runie i spadnie na głowę.
Kapsel nie zainteresował się żwirową alejką prowadzącą do
muzeum. Przebiegł pod siatką odgradzającą dostęp do tej części, w której trwa
nieustanny remont. Właśnie przez to trzy czwarte dziedzińca przypomina
składowisko kamieni, cegieł, betoniarek i worków z zaprawą. Tylko gdzieniegdzie
między nimi można dostrzec liczne ślady po schodach, wielopoziomowych
krużgankach i basztach.
‒ Kapsel! Kapsel! Do nogi! ‒ wołałem, ale odpowiadało mi
tylko echo odbijające się od wysokich murów czworobocznej wieży.
Kapsel
biegał jak opętany, obwąchiwał porozrzucane łopaty i kosze na śmieci. Obskoczył
pusty barak i dopiero wtedy przywitał mnie radosnym piskiem.
V
Bardzo późnym
wieczorem podłączyłem telefon do ładowarki. Okazało się, że Socha dzwonił do
mnie aż dziesięć razy. Szybko wybrałem jego numer.
‒ Czego
chciałeś? ‒ powiedziałem ściszonym głosem, żeby nie obudzić śpiącej Viki.
‒
Pioterek... Nie uwierzysz... Broszka... Klara... ‒ mamrotał rozespany Socha, a
ja pomyślałem, że jeśli jeszcze raz usłyszę coś na ten temat, to zwariuję.
‒
Streszczaj się, bo jest wpół do dwunastej.
‒
Zakradłem się przed księgarnię ‒ wyszeptał ‒ dokładnie na minutę przed
zamnknięciem. W środku nie było nikogo oprócz Klary. Jak głupek gimnastykowałem
się, żeby podłożyć tę dorobioną przez Widerę broszkę. Nagle... Klara wychodzi, zahacza o nią
obcasem... I, cholera jasna, rozdeptała ją! ‒ zapiszczał Socha do słuchawki. ‒
Schyliła się, ledwo dotknęła ręką połamanych kawałków onyksu... a one rozsypały
się w drobny mak! Przysięgam, pył uniósł się na wietrze i fiuuuu... poleciał w
siną dal.
‒ Socha,
nie obraź się, ale mam już dostyć tych hec z broszkami, księgrnią, Klarą i tobą
w roli głównej ‒ wygarnąłem mu, bo straciłem cierpliwość. ‒ Przez ciebie muszę
robić z siebie wariata. Gdybym komuś to opowiedział, to kazałby mi się leczyć!
‒
Piotrek! To najprawdziwsza prawda!!! ‒ krzyknął Socha.
‒ Tak
samo jak wtedy, kiedy obiecałeś wszystkim darmowe bilety na koncert Rolling
Stonsów?
‒
Piotrek...
‒
Mieliśmy siedzieć w strefie VIP, a potem zjeść z nimi kolację.
‒
Słuchaj...
‒ A może
tak jak wtedy, kiedy transportowali cię helikopterem, bo złamałeś obie nogi
zjeżdżając z Kasprowego? ‒ przypomniałem sobie kolejną z niezliczonych bredni
wymyślonych przez Sochę. ‒ Jacek, przyznaj się szczerze, kłamiesz tak, że się
za tobą dymi.
‒ To nie
ma nic wspólnego z broszką!
‒ Którą?
Tą prawdziwą Klary czy dorobioną u jubilera?
‒
Przecież...
‒
Socha... Ostatni raz powtarzam: koniec tematu! ‒ przerwałem kategorycznie. ‒
Luiza dostała urodzinowy prezent i jest po sprawie. Klara prędzej czy później
skojarzy fakty i nie chciałbym być wtedy na twoim miejscu. Módl się, żeby nie
spotkała Luizy! ‒ dodałem. ‒ A teraz daj mi spokój, idę spać. Widzimy się jutro
w budzie! ‒ i wyłączyłem telefon.
VI
Kilka następnych dni spędziłem na przeglądaniu książek do
polskiego i fizyki, z których jestem zagrożony. Starałem się nie myśleć o
broszce, bo miałem ważniejsze sprawy na głowie. Musiałem sam przepisywać
zeszyty, gdyż dziewczyny z mojej klasy odmówiły współpracy. Frączakowa, taka
przefarbowana na czarno tipsiara, dodała od siebie, że jestem śmierdzący leń.
Chętnie zamieniłbym się z nią na beztroskie wkuwanie angielskich słówek. Cały
tydzień pilnowałem Julka, bo mały przeziębił się na naszym pierwszym spacerze z
psem i dostał zapalenia ucha. Kapsel pomógł mu przetrwać chorobę, wiernie
siedział przy łóżku i zabawiał robieniem śmiesznych, psich min, które chory
Julek z zapałem naśladował. Kiedy Klocowi spadła gorączka i mógł już rozrabiać,
bawił się z Kapslem od rana do wieczora.
Życie z psem pod jednym dachem byłoby w porządku, gdyby
nie jego ucieczki na zamek. W ciągu ostatnich dwóch dni trzy razy musiałem iść
tam po niego. Sprawdziliśmy z tatą całe ogrodzenie dookoła domu, uszczelniliśmy
każdą niewielką dziurę, przez którą mógłby uciec Kapsel, ale to wcale nie
pomagało. Pół godziny po okołodomowej inspekcji Kapsel był już na moście i
biegł w stronę lasu.
VII
Pukanie do drzwi.
‒ Siemka.
‒ No, siemka.
‒ Co porabiasz?
Nie widziałem Sochy co najmniej od tygodnia. Podobno był
chory.
‒ Mogę wejść? ‒ zapytał i nie zaczekał na moją odpowiedź.
Od razu wpadł do pokoju, rozwalił się na wersalce i zaczął zabawiać Julka
lepiącego z ciastoliny psiopodobną figurkę Kapsla. W kuchni Viki postawiła na
stole wielką misę sałatki pomidorowej z cebulą, śmietaną i pieprzem. Poszedłem
jej pomóc w krojeniu chleba.
‒ Kolacja! ‒ zawołałem.
Moja siostra rzuciła niechętne spojrzenie na Sochę, który
w tak krótkim czasie zdążył ulepić Julinkowi trzy dżdżownice, ślimaka i niby-słonia,
przypominającego w gruncie rzeczy hipopotama. Mogłem się założyć, że Viki nie
miała ochoty jeść kolacji w towarzystwie mojego klasowego kumpla, za którym do
niedawna nie przepadałem i wyśmiewałem się z opowiadanych przez niego bzdur.
Socha w ogóle nie zwrócił uwagi na jej niezbyt zachwyconą
minę, wziął Julka pod pachę, zaniósł go do kuchni i posadził w specjalnym
krzesełku z Ikei.
‒ Co to jest? ‒ zajrzał do miski, częstując się
jednocześnie piętką chleba z masłem.
‒ Sałatka pomidorowa ‒ uprzejmie wyjaśniła Viki. ‒ A może
jesteś uczulony na pomidory? ‒ dodała złośliwie, bo cała szkoła zna historię z
alergią na truskawki.
‒ Nie, no co ty! Lubię pomidory ‒ powiedział i nałożył
sobie sałatkę na talerz.
My jedliśmy w milczeniu, a on nawijał z pełnymi ustami.
‒ Słuchajcie, nie miałem pojęcia, że można się tak
rozchorować na początku czerwca. Prawie czterdzieści stopni gorączki,
wylądowałem na ostrym dyżurze w środku nocy i lekarze ledwo mnie odratowali, bo
białko zaczęło się mi ścinać w organizmie. Czterdzieści dwa stopnie, ledwo
przeżyłem, przysięgam! Jak spałem, to miałem majaki, fatamorgany widziałem i
takie różne. Wyobraźcie sobie, że trzy razy z rzędu śniła mi się Klara ‒ w tym
momencie Socha spojrzał na mnie wymownie. ‒ Na palcach weszła do mojego pokoju,
dokładnie zamknęła za sobą drzwi, a potem szperała w szufladach i przeszukiwała
szafę z ubraniami. Zaglądała nawet pod łóżko, jakby czegoś szukała. Ani nie
uśmiechała się do mnie, ani nic. Patrzyła tylko groźnie, prawie łakomie, i jak
na mój gust miała za długie, brudne paznokcie. W pewnym momencie przestraszyłem
się bardzo ‒ w tym śnie oczywiście, normalnie bym się nie przestraszył ‒ bo podeszła
do łóżka, przyjrzała mi się uważnie i pochyliła się nade mną. Przysunęła się
tak blisko, że mogłem zobaczyć jej wykrzywione usta z wielką opryszczką na
dolnej wardze. Mówię wam, ohyda! Najgorzej, że czułem na sobie jej niezbyt
świeży oddech.
Socha
przerwał na sekundę, żeby przełknąć kawałek pomidora.
‒ To był dziwny sen ‒ podsumował, machając energicznie
widelcem. ‒ Miała nadpsute ząby, garbiła
się i była ubrana w takie czerwone coś z mnóstwem falban...
Socha właśnie pokazywał, jak długa była sukienka Klary z
jego snu, gdy Viki przerwała mu monolog:
‒ No, no, Socha, czego ty nie wymyślisz?
Zrobiła śmieszną minę i przewróciła oczami na znak, że
Socha to wariat. Pewnie ma rację, ale trzy razy z rzędu śniło mi się dokładnie
to samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz