niedziela, 21 sierpnia 2016

Broszka (cz.2)

fot. Ewelina

ROZDZIAŁ III


Broszka z rubinowym oczkiem


            Na drugi dzień po południu siedziałem w smażalni i jadłem frytki z dorszem, mimo że był to dzień mrożonek. Tato dostał zamówienie z urzędu pracy i teraz w szybkim tempie szykował piętnaście zestawów obiadowych. Viki przed chwilą wyszła do szkoły muzycznej, a Julka nie było, bo nie zdążyłem go jeszcze odebrać ze żłobka.
            Przy sąsiednim stoliku, z torbą na kolanach siedział pan Roman ‒ zaprzyjaźniony emeryt, który jednocześnie jadł i czytał „Newsweeka”. Ostatnie trzy miejsca w smażalni zajmowali robotnicy kładący nowy chodnik na rogu Jaśminowej.
‒ Słyszał pan, panie Adamie, co tam się stało u pięknej Klary? ‒ pan Roman powolnym ruchem wybierał ości z tłustej makreli, którą miał przed sobą. ‒ Był jakiś wybuch.
Tato stanął przy kasie, żeby wystawić rachunek dla tych z urzędu. Mruknął coś niezrozumiale i pan Roman sam odpowiedział na swoje pytanie:
‒ Wybuchło jak na sylwestra. Ludzie mówili, że do komendy było słychać te fajerwerki ‒ pokiwał głową. ‒ Na kilometr! Uwierzysz pan?
‒ Hmmm... ‒ jak zawsze odpowiedział tata.
‒ Dokładnie! Wezwała policję, ale nie było zbyt wielu szkód, tylko, panie, sufit okopcony i porozwalane książki, nic więcej. No to pogadali z nią trochę, pocieszyli, obiecali, że się rozejrzą i poszli.
Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą i udawałem, że mnie nie ma.
‒ Na początku myśleli, że to napad, ale nic nie zginęło ‒ ciągnął niezmordowanie pan Roman. ‒ Nic oprócz jakiejś tam broszki. Nie myśl pan, że to coś cennego. Żadne tam diamenty czy brylanty, tylko zwykły czarny onyks. Klara zarzeka się, że broszkę miała przypiętą do bluzki, ale wiesz pan, jakie są te kobiety. Fatałaszków, łańcuszków całe szafy, że potem same nie pamiętają, co na siebie włożyły. Moja synowa przypomina choinkę na Boże Narodzenie, od stóp do głów w błyskotkach. Świeci się to, panie, jak kometa. Dobrze, że w księgarni nikomu nic się nie stało ‒ dodał jednym tchem. ‒ Szkoda by było takiej pięknej kobitki jak Klara, nieprawdaż? W spożywczym Mamcarczykowa mówiła, że tam jakieś dzieci coś kupowały, ale nie wiedziała czyje. Na szczęście w papierniczym nie było nikogo, bo wszyscy stali przy kasie.
            Skurczyłem się na swoim krześle. Przez cały czas miałem dziwne przeczucie, że coś mi się nie zgadza w opowieści pana Romana. Myślałem, myślałem i nagle mnie oświeciło: jakim cudem mówił, że broszka zaginęła, jeśli wczoraj późnym popołudniem zanieśliśmy ją z powrotem do księgarni? To niemożliwe, pomyślałem. Widziałem Sochę, który wmieszał się w tłum ciekawskich i wszedł do sklepu. Tak jak wszyscy inni obejrzał okopcony sufit i wysłuchał użalań pani Ludmiły, która pomagała Klarze sprzątać. W pewnym momencie schylił się, żeby zawiązać but ‒ i właśnie wtedy prawie niezauważalnym ruchem ręki wsunął broszkę pod najbliższy regał. Położył ją tak, żeby nikt przypadkiem jej nie rozdeptał, ale żeby była widoczna. Ostatecznie bez problemu można by wymieść ją miotłą.
            A teraz pan Roman stwierdza, że broszka zaginęła.
            Nagle robotnicy zaczęli się zbierać do wyjścia i zrobiło się trochę zamieszania. Gdy tylko jednak wyszli, pan Roman spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
‒ Czy ty aby czegoś o tym nie wiesz, smyku?
Napchałem do ust mnóstwo ziemniaków, żebym nie musiał odpowiadać na to pytanie. Staruszek nie odpuszczał jednak, tylko patrzył mi prosto w oczy i czekał z założonymi rękami, aż przełknę.
‒ Uważaj, bo się udławisz ‒ rzekł ostrzegawczo, a tata, o dziwo, wystawił głowę z zaplecza.
W tym momencie pomyślałem sobie, że jednak nasz znajomy może mieć rację. Odetchnąłem z ulgą: Klara najzwyczajniej w świecie  jeszcze nie zajrzała pod regał!
‒ Aż mi żal tej Klary ‒ wtrącił nagle pan Roman. ‒ Byłem u niej przed południem. Gdyby pan widział, jak ona szukała tej broszki! Aż żal było patrzeć! Przeczesała każdy centymetr kwadratowy podłogi. Skakała po wszystkich pomieszczeniach z miotłą i zabroniła użyć odkurzacza, bo, rzekomo, mógłby wciągnąć tę zaginioną broszkę. Zachowywała się jakby oszalała. Kazała podnosić wszystkie szafki, wysypała kosz na śmieci i dokładnie przejrzała zawartość. Dziwne, prawda? Niegdy wcześniej nie widziałem jej w takim stanie. Muszę panu powiedzieć, że zrobiła jeszcze większy bałagan, niż był po tym wybuchu. Na koniec zaczepiała przechodniów, żeby pomogli wynieść meble z księgarni, uwierzy pan?
Zrobiło mi się zimno. My byliśmy w księgarni jeszcze wczoraj. Pan Roman zjawił się u Klary dzisiaj w południe. Broszka już tam była, więc jakim cudem jej nie znaleźli, jeśli przestawiali meble i dokładnie zamiatali podłogę?
Nie zdążyłem jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo usłyszałem charakterystyczne skrzypienie drzwi smażalni. Stanęła w nich bardzo wysoka kobieta. Na głowie miała czapkę z daszkiem, spod której wystawały krótkie loki w kolorze spranego rubinu. Była ubrana w spódnicę i musztardowy podkoszulek. W wielkich, czerwonych rękach trzymała sfatygowaną torebkę.
‒ Dzień dobry! Już jestem! ‒ uśmiechnęła się od ucha do ucha, a ja zobaczyłem, że ma złotą górną trójkę. I chyba jeszcze szóstkę. Takich śmiesznych zębów nie widziałem od śmierci dziadka Ciechowskiego, który był bardzo dumny ze swojej drogocennej ‒ jak mówił ‒ szczęki.
‒ Dzień dobry ‒ tato umył ręce i wyszedł z zaplecza ‒ Czym... Czy ja jakoś... O co chodzi?
‒ To ja, Zofia Walczak ‒ odparła wysoka kobieta i uśmiechnęła się promiennie, co pozwoliło zauważyć kolejnego złotego zęba.
‒ Nadal nic nie rozumiem ‒ odparł tata.
 Nawet ja pamiętałem, że dzisiaj miał przyjść ktoś do pomocy w kuchni. Myślałem, że ciotka Sabina przyśle tu małe, siwe chucherko, a ta kobieta, moim zdaniem, mogłaby na plecach zanieść pana Romana do samego rynku. Wystarczyło spojrzeć na jej opięty podkoszulkiem biceps.
‒ Pani Sabinka nic o mnie nie mówiła? ‒ pokręciła głową z niedowierzaniem. ‒ Miałam się zgłosić do pomocy w kuchni ‒ dodała dla wyjaśnienia.
‒ Oczywiście, tak... Teraz dopiero sobie przypominam ‒ tata jak zawsze bąkał coś nieskładnie. ‒ Nie wiem tylko, czy Sabina... To chyba nie był dobry pomysł, ja się muszę zastanowić.
Uśmiech powoli zaczął znikać z rumianej twarzy pani Zosi, a ja popatrzyłem na tatę z niedowierzaniem. On ma dopiero trzydzieści pięć lat, coraz więcej siwych włosów i worki pod oczami ze zmęczenia. Pracuje od rana do nocy, żebyśmy mieli na życie. W niedzielę, gdy smażalnia jest zamknięta, tato sprząta, pierze, prasuje, próbuje gotować coś innego niż mrożone kopytka, zajmuje się Julkiem, sprawdza nasze zeszyty, przegląda papiery i z kalkulatorem w ręku robi różne rozliczenia. Wieczorem pada na kanapę przed telewizorem i zasypia. Tak wygląda jego życie od ponad dwóch lat.
Ciotka Sabina jest jaka jest, ale to jedno akurat wykombinowała dobrze: tak dalej być nie może.
‒ Tato ‒ powiedziałem, chociaż nie mam w zwyczaju się wtrącać. ‒ Zgódź się ‒ poprosiłem. Powinien to docenić, bo rzadko go o coś proszę. ‒ Tato zgódź się! Chociaż na parę godzin dziennie ‒ dodałem.
Pani Zosia milczała, ale zauważyłem, że przygląda mi się z uwagą.
‒ Panie, posłuchaj pan dziecka! – wtrącił się niepytany przez nikogo pan Roman, który przez cały ten czas przysłuchiwał się rozmowie. ‒ Fabryka mebli buduje drugą halę produkcyjną. Wiedział pan coś o tym? Nie? No właśnie! Ja wiem, bo mój zięć tam robi od niedawna. Klientów będziesz pan, panie Adamie, miał więcej i jak pan sobie poradzisz z trójką dzieci i lokalem? Hę? ‒ pan Roman podłubał wykałaczką w zębach. ‒ Nie kombinuj pan, panią Zosię wszyscy znają, robotna kobita jest!
Gdyby w tej chwili jakaś złota rybka zaproponowała, że spełni moje trzy życzenia, to jednym z nich byłoby, żeby pani Zosia została w smażalni (pierwsze dwa życzenia to nowe skrzypce dla Viki i mama dla Julka).
Nagle tata uśmiechnął się dokładnie tak, jak robił to dawno, dawno temu.
‒ W takim razie zapraszam panią na zaplecze ‒ powiedział.
Pani Zosia roześmiała się na cały głos, pogłaskała mnie po głowie, po czym zwinnie przeszła obok kasy i zniknęła w kuchni.
Pan Roman uniósł kciuk do góry:
‒ Wszystko będzie dobrze, smyku. Zobaczysz! ‒ zabrał swoją torbę i wyszedł.

III

‒ Piotruś! Miałeś gościa. Znowu był tu do ciebie ten chłopak ‒ powiedziała pani Zosia krojąc kapustę na surówkę, którą robiła w wielkiej misce na zapleczu smażalni. Była sobota rano ‒ tata zabrał Julka i pojechał do hurtowni, a Viki, jak co weekend, ćwiczyła u swojej nauczycielki skrzypiec, pani Sowińskiej.
‒ Taki chudy blondyn?
Jasny gwint, to pewno Socha.
‒ Blondyn, tylko ciemniejszy od ciebie ‒ stwierdziła. ‒ Nie znam dzieciaka, ale jakieś to chude, niedożywione. Ubrany jak stróż w Boże Ciało. Kto kupuje nastolatkowi takie drogie ubrania?
‒ Nie zna pani Sochów z Zieleńca? Jego mama jest adwokatem.
‒ Być może. Nie pamiętam. ‒ rzuciła od niechcenia i zajęła się doprawianiem surówki. ‒ Moja córka, Joasia, na pewno będzie go znała, bo pracuje w ośrodku zdrowia.
‒ Pani Joasia z takim pieprzykiem na policzku? ‒ wykrzyknąłem.
‒ Ta sama! To moja córka! ‒ powiedziała z dumą pani Zosia i uśmiechnęła się do siebie.
Ucieszyłem się jak nie wiem co, bo jak już trzeba iść do lekarza, to jest mi lepiej, jeśli wiem, że jest tam pani Joasia, najsympatyczniejsza ze wszystkich pielęgniarek.
‒ A Socha ‒ powiedział, o co chodzi? ‒ zmieniłem temat.
‒ Nic nie powiedział, tylko kręcił się dookoła jakby wszy gryzły go za uchem. Dziwne dziecko!
‒ To pewnie ADHD.
‒ Co takiego?
‒ Taka choroba. Niezdiagnozowana, bo matka Sochy nie pozwala wysłać go na badania do psychologa ‒ dodałem. ‒ Ale my tam wszyscy wiemy, że Socha ma ADHD.
‒ Powtarzał w kółko, że musi się z tobą zobaczyć.
‒ Pani Zosiu, błagam, nie ma mnie, ok? Jak przyjdzie Socha, to mnie nie ma ‒ powtórzyłem. ‒ Wystarczy, że muszę go widywać w szkole.
I dokładnie w tym momencie przed smażalnią pokazała się blond głowa Sochy, który przykleił swój zadarty nos do szyby. Nic nie zobaczył, bo akurat słońce świeciło prosto w okna. Zanim zdążył wejść do środka, pani Zosia stanęła przy kasie.
‒ Jest Piotrek? ‒ zapytał.
‒ Dzień dobry ‒ odpowiedziała pani Zosia.
‒ No, jest Piotrek?
‒ A maniery to się zostawiło w domu?
‒ Dzień dobry! ‒ poprawił się od razu.
Usłyszałem łomot upadającego krzesła. Aha, jasne ‒ Socha nie wytrzyma sekundy, żeby czegoś nie szturchnąć, popchnąć lub przewrócić.
‒ Mógłbym dowiedzieć się, czy jest tu Piotrek? Muszę się z nim zobaczyć. Koniecznie! Natychmiast proszę mi powiedzieć, gdzie on jest.
‒ Hola, hola, synku, a co ci się tak spieszy, spokojnie.
‒ Gdyby była tu ze mną moja mama... ‒ odpowiedział bezczelnie, licząc pewnie, że pani Zosia, jak każdy, da się nabrać na wypróbowany setki razy numer ze straszeniem matką. ‒ Pewnie ją pani zna, bo ona zna dosłownie wszystkich... Jest adwokatem i... ‒ nie zdążył dokończyć, bo pani Zosia weszła mu w zdanie:
‒ Słuchaj no, synku. Na zapleczu mam piękny zestaw noży do filetowania i zanim zadzwonisz po mamusię i uruchomisz jej znajomości, zdążę cię pokroić na drobne kawałki, a potem usmażyć. I gwarantuję ci, że nikt się nie zorientuje, że zjadł na obiad jaśnie dziedzica ‒ spokojnie powiedziała przechylając się przez ladę.
‒ Żartowałem ‒ podskoczył Socha. ‒ Głupio żartowałem i przepraszam.
‒ Nie ma sprawy, mały ‒ pani Zosia mimo wszystko łaskawie spojrzała na niego, bo słynny rozbrajający uśmiech Sochy zadziałał natychmiast. ‒ A zresztą, za chudy jesteś na porządny kotlet ‒ dodała.
Nie wytrzymałem i roześmiałem się na głos, więc chcąc nie chcąc musiałem wyjść z kuchni. Pokazałem mu głową drzwi, a potem rzuciłem pani Zosi, że wychodzimy. No i wyszliśmy.

IV

‒ Możesz mi nie uwierzyć w to, co ci zaraz powiem ‒ powiedział ostrożnie Socha, patrząc mi prosto w oczy. Ręce trzęsły mu się ze zdenerwowania i bez przerwy obgryzał paznokcie. Usiedliśmy na betonowej donicy, która stoi przy tylnych drzwiach smażalni. Od biedy może robić za ławkę.
‒ O co chodzi, Socha? Mów, ale bez kwiecistych wstępów ‒ zaznaczyłem ‒ skup się na konkretach.
Socha, ku mojemu zdziwieniu, popatrzył tylko na mnie i nie powiedział ani słowa. Po chwili otworzył usta, zamknął je z powrotem i tak trzy razy pod rząd.
‒ Jacek? ‒ szturchnąłem go łokciem. ‒ Streszczaj się! Co się dzieje?
Socha nabrał powietrza w płuca, a potem głośno je wypuścił.
‒ Nie mam pojęcia, jak ci to powiedzieć ‒ przygryzł wargę. ‒ Pomyślisz, że zwariowałem.
‒ Socha, bez obrazy, ja już od dwóch dni myślę, że zupełnie zgłupiałeś, więc dawaj! Mów o co ci chodzi! Gorzej już być nie może.
Socha zamrugał kilkakrotnie i powiedział najszybciej jak się da:
‒ Broszka wróciła do mnie.
Uśmiechnąłem się do niego w taki sam sposób, jak uśmiecham się do Julka, kiedy ten myśli, że Reksio wyskoczy z ekranu telewizora i zacznie się z nim bawić w chowanego.
‒ Naprawdę? ‒ odpowiedziałem po chwili ciszy. ‒ A w jaki to cudowny sposób, jeśli mogę oczywiście wiedzieć? ‒ włożyłem w to zdanie tyle ironii, ile tylko mogło się tam zmieścić.
‒ To najszczersza prawda ‒ podniósł rękę jak do przysięgi. ‒ Dopiero dzisiaj rano się zorientowałem. Wczoraj pojechałem z mamą do Krakowa, wróciliśmy późno w nocy, położyłem się spać, a rano... ‒ głos mu zadrżał ‒ Budzę się, patrzę na biurko, a tam obok lampy leży broszka.
‒ Socha, wydaje mi się, że musimy się pożegnać, stary ‒ wstałem i przeciągnąłem się, żeby rozprostować kości. ‒ Ja wracam do smażalni pomagać pani Zosi, ty idziesz do domu, bierzesz zimny prysznic, a potem zgłaszasz się do lekarza.
            Chodzi o to, że z Sochą nigdy nie wiadomo, czy mówi na serio, czy tylko się zgrywa. Wszyscy wiedzą, że on kłamie bez przerwy i – moim zdaniem ‒ zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Kłamie, mówiąc dlaczego spóźnił się do szkoły, nie odrobił zadania, nie przeczytał lektury albo dlaczego jego matka nie przyszła na wywiadówkę. Czasami Sochę ponosi wyobraźnia i opowiada niestworzone rzeczy, najczęściej o swoim ojcu, którego nikt nie widział w Podzamczycach od siedmiu lat. Raz jego tato jest pilotem strąconym nad Saharą, raz byłym szpiegiem, który ukrywa się jako świadek koronny w Ameryce Południowej,  a raz prowadzi sieć hoteli w Dubaju. Ostatnia wiadomość była taka, że w stanie agonalnym został odwieziony do szpitala po przepłynięciu wpław Amazonki.
Jacek podaje zazwyczaj dwie lub trzy wersje wydarzeń i zupełnie nie obchodzi go, że wzajemnie się wykluczają. Jednego dnia ma śmiertelną alergię na truskawki, których musi się wystrzegać jak ognia, bo dostaje po nich, jak sam mówi, drgawek, duszności i arytmii serca. Dzień później zjada w „Tofiku”, naszej miejscowej cukierni, trzy porcje koktajlu truskawkowego z bitą śmietaną. Zapytany, czy za chwilę nie umrze, stwierdza bez zastanowienia, że alergię to on ma, ale na truskawki nieprzetworzone.
Znam paru takich, którzy nabierają się jeszcze na te bujdy, ale większość toleruje je w zamian za nieokreśloną terminowo pożyczkę jakiegoś dysku albo lekko znoszonych levis’ów. Innymi słowy, Socha to taki typ, który zostawiając swój numer telefonu, podaje telefon baru „Stokrotka”.
‒ I co? Nie wierzysz mi? ‒ zapytał.
‒ Socha, a ty sam uwierzyłbyś w takie brednie? Najpierw organizujesz zwariowaną operację pod tytułem „prezent dla Luizy”, a potem twierdzisz, że broszka wraca do ciebie i leży na twoim biurku?
‒ Wiem, jak to wszystko wygląda, ale...
‒ Nie, Socha, nie wiesz!
‒ Poczekaj sekundę ‒ powiedział nagle, sięgnął ręką do kieszeni bluzy i wyciągnął broszkę w kształcie kota.
Zaniemówiłem.
‒ I co ty na to?
Nie odezwałem się ani słowem, bo przyglądałem się onyksowemu kotu, który siedział na tylnych nogach z ogonem owiniętym wokół tułowia. Przez sekundę wydało mi się, że mruczy z zadowoleniem. To niemożliwe, pomyślałem, musiałem się przesłyszeć.
‒ Na dodatek ‒ przerwał ciszę Socha ‒ uroczy kocurek znalazł pudełko, w którym go wcześniej trzymałem, i umościł sobie w nim wygodne gniazdko z waty.
Już miałem mu powiedzieć, co myślę o jego skłonnościach do przesady i wymyślania niestworzonych historii, kiedy nagle... kot nieznacznie poruszył ogonem, a potem mrugnął do mnie rubinowym oczkiem.
Tego było już za wiele.
‒ Odnieś to ‒ powiedziałem, jednocześnie rozglądając się na boki. Nie chciałem, żeby ktoś nas zobaczył. ‒ Pozbądź się tego jak najszybciej.
‒ Tylko jak? Wczoraj rano wydawało mi się, że już jest po sprawie. Widera dostaje broszkę do obejrzenia, robi duplikat, a ja odnoszę oryginał Klarze i wszystko gra. A u zong! ‒ pokazał palcem na kota.
‒ W tej chwili idziemy do księgarni ‒ zdecydowałem. Była to jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy. ‒ Przyczaimy się gdzieś w pobliżu. Gdy tylko nadarzy się okazja, podrzucamy broszkę i spadamy.
Nogi miałem ciężkie jak z ołowiu. Im bardziej zbliżaliśmy się do sklepu Klary, tym gorzej się czułem. Nie mogem uwierzyć, że biorę udział w jakiejś wariackiej akcji oddawania broszki, która rusza ogonem i na dodatek mruga. Pocieszałem się myślą, że to wszystko mi się śni. Za chwilę obudzi mnie budzik i charakterystyczne szumienie ekspresu do kawy. Tato zawoła: Piotrek, Viki! Wstawać! A ja będę mógł śmiać się ze swoich głupich snów.
Przyczailiśmy się za tablicą reklamową zakładu fotograficznego »Mimoza«. Obserwowaliśmy uważnie wejście do księgarni, od którego dzieliły nas dwa metry. W środku była tylko Klara, która najwyraźniej pakowała się do wyjścia.
‒ Teraz! ‒ szepnąłem i na podkurczonych nogach wyskoczyłem zza tablicy. W trzech krokach dobiegłem do drzwi sklepu i położyłem broszkę zaraz pod progiem. Nie spuszczałem Klary z oka, ale ona szukała czegoś w torebce Ze ściśniętym ze strachu gardłem wycofałem się w stronę naszej kryjówki. Czekający w ukryciu Socha podniósł kciuk do góry.
‒ Gratuluję, stary! Udało się! ‒ powiedział szeptem.
Odetchnąłem z ulgą.
I wtedy stało się to, co się stało: drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich Klara. Odrócona do nas plecami zamykała księgarnię. Dokładnie w tym samym momencie onyksowy kot stanął na czterech łapach, przeciągnął się i leniwym kocim krokiem ruszył w naszą stronę, ostrożnie omijając nogi Klary. Gdy tylko ta wyprostowała się, kot przyspieszył i w kilku zwinnych susach znalazł się za tablicą. Wskoczył oniemiałemu z przerażenia Jackowi na kolana, a potem do kieszeni bluzy. Zerknąłem jeszcze za oddalającą się powoli Klarą. Nie wiem, czy mi się przewidziało, ale w jej pięknych, kruczoczarnych włosach błyszczały srebrzyste pasma siwych włosów.

V

Potem było jeszcze gorzej: broszka pojawiała się znowu za każdym razem, gdy tylko próbowaliśmy odnieść ją z powrotem do księgarni. Zupełnie jakby się uparła, że nie chce wracać do Klary.
Pewnego dnia trzy razy zaniosłem ją pod drzwi sklepu. Musiałem dokonywać cudów, żeby Klara mnie nie zauważyła. Na szczęście przed sąsiednią kamienicą firma budowlana rozstawiła rusztowania, więc mogłem ukrywać się między stretami desek i samochodami dostawczymi.
We wtorek zdesperowany Socha zapakował broszkę i wysłał ją przesyłką poleconą z poświadczeniem odbioru. Jeszcze tego samego dnia znalazł onyksowego kota na swoim biurku. Nie pomogło przesłanie kurierem ani poproszenie Krawca, tego kolegi Sochy, o osobiste doręczenie broszki do Klary. Krawiec wrócił wściekły, bo okazało się, że w środku pudełka (przezornie owiniętego papierem i obwiązango sznurkiem) nie było nic.
‒ I jeszcze Klara nawrzeszczała na mnie, że zawracam jej głowę! ‒ tłumaczył rozzłoszczony. ‒ Mogłem, idiota, zmyć się zaraz po tym, jak zaniosłem jej pudełko. Ale nie! Musiałem stać jak ten dzięcioł i gapić się, kiedy otwierała przesyłkę. Wkurzyła się jak nie wiem co, bo w środku było pusto. Czy wam już rozum odjęło? ‒ zapytał. ‒ Trzeba mi było chociaż powiedzieć, co niosłem! Może wtedy nie robiłbym z siebie kretyna! Następnym razem weźcie kogoś innego. A Ty, Socha, jesteś mi winny stówę!
‒ Co? Miało być pięć dych! ‒ oburzył się Jacek.
‒ Miało być ‒ potwierdził z ochotą Krawiec ‒ gdybym nie musiał świecić oczami przed Klarą. Sory, panowie, ale z tą kobietą dzieje się coś niedobrego! ‒ dodał, a ja nie miałem ochoty wypytywać o o szczegóły. ‒ Socha, wyskakuj z kasy, bo mi się spieszy.



Rozdział IV

Długi, męczący dzień

I

‒ Zrobiłem to! ‒ wrzasnął Socha, a ja podskoczyłem w miejscu. Siedziałem na schodach do szkolnej piwnicy i rozwiązywałem zadanie z matmy.
‒ Co zrobiłeś? ‒ zapytałem.
‒ Dałem Luizie broszkę! ‒ powiedział, zajmując miejsce zaraz obok mnie.
‒ Nie, tylko nie wracajmy do tego, błagam cię, Socha! ‒ potarłem gumką o kartkę. Gdyby nie Socha, to nie pomyliłbym się w obliczenach.
‒ Nie uwierzysz, co się stało! ‒ scenicznym szeptem powiedział Socha, zaglądając do mojego zeszytu. ‒ Siedzę przy biurku, wyć mi się chce, bo onyksowy kot przechadza się po blacie. Mruczy, miałczy, bawi się szpulką nici, którą znalazł w kuchennej szafce. Wyobrażasz sobie? Mama bez przerwy zagląda do mnie, bo słyszy podejrzane hałasy. Co by było, gdybym jej powiedział, że gonię po pokoju onyksowgo kota? Kazałaby mnie zawieźć na sygnale do najbliższego psychiatryka. Najgosze było, kiedy kot zaczął się wspinać po firance! Musiałem spalić szmatę w kominku, bo ją całą potargał. Małe to, ale pazury ma niczego sobie ‒ westchnął. ‒ W każdym bądź razie po firance nie ma już śladu. No więc wczoraj znalazł w moim plecaku takie ozdobne pudełeczko, w którym miałem dać Luizie broszkę. Wyobraź sobie, że on tę dorobioną broszkę wygarnął łapą i szast-prast ułożył się w środku. Obok leżała karteczka z napisem: dla Luizy. Pokazł na nią ogonem, a potem zwinął się w kłębek i zasnął!
‒ Socha…
‒ Daj mi skończyć! ‒ zrobił błagalną minę. ‒ Możesz mi nie wierzyć, ale tak właśnie było. Od tamtej pory nie ruszył się nawet o minimetr! No to mówię sobie: to jest znak! I dlatego zwariowany kot trafił dzisiaj rano do Luizy, a perfekcyjna kopia mistrza Widery powędruje po południu do Klary. Tym sposobem wszyscy będą szczęśliwi i zadowoleni.
‒ Myślisz, że Klara nie rozpozna, że to falsyfikat?
‒ Widera zainstalował syntetyczny rubin, obiecał, że nie zmatowieje nawet przez kilka lat! A kot jak kot ‒ nie do odróżnienia.
‒  Co na to Luiza?
‒ E tam… ‒ burknął. ‒ Najpierw wytrzeszczyła oczy, zaskoczona, że w ogóle pamiętałem o jej urodzinach. Potem jeszcze bardziej zdziwiła się na widok broszki, ale na szczęście przyszła Inez i wpadła w trans: och, ach, jakie to cudowne! Bla-bla-bla… Zajęły się oglądaniem, a ja się zmyłem i przyszedłem prosto do ciebie.
Na następnej przerwie okazało się, że Luiza od razu przypięła broszkę do bluzki. Socha promieniał na cały korytarz, szczerzył zęby od ucha do ucha i był miły nawet dla matematyczki, której normalnie nie trawi.
Bardzo się zdziwiłem, gdy po lekcjach zobaczyłem Klarę stojącą pod szkolną bramą. Wydało mi się, że chyba nie najlepiej spała poprzedniej nocy, bo była nieuczesana i niezbyt schludnie ubrana. Ona, dotychczas największa elegantka w Podzamczycach, nasze bóstwo i obiekt westchnień. Zauważyła mnie i Sochę. Ledwo się odwróciłem, a stała już obok nas przy wejściowych drzwiach.
‒ Dzień dobry ‒ Socha skłonił lekko głowę i w całości zaprezentował garnitur swoich idealnych białych zębów.
Ten cały Wersal był śmieszny, bo dobrze widziałem, że zdenerwował się na widok Klary.
‒ Dzień dobry, chłopcy ‒ powiedziała powoli, przyglądając się nam uważnie. ‒ Mam sprawę do waszej pani dyrektor. Podręczniki na przyszły rok, jakieś stare zamówienia i takie tam.
Zupełnie niepotrzebnie się tłumaczyła. Od razu było widać, że nie po to tu przyszła.
‒ Nie widzieliście może mojej broszki? Nie mogę jej znaleźć od dnia wybuchu w księgarni. Taka czarna, onyksowa, w kształcie kota. To bardzo cenna rzecz, wręcz bezcenna ‒ dodała.
            Dopiero teraz z bliska zauważyłem, że jest o wiele starsza, niż mi się wydawało. Dookoła oczu wyraźnie odcinały się wachlarzyki drobnych zmarszczek. To pewnie przez światło. Dotychczas prawie zawsze widywałem Klarę w księgarni. Teraz, w pełnym słońcu pogodnego majowego dnia, była blada i zmizerniała.
‒ Niestety, przynajmniej ja nic nie wiem ‒ zapewniał Socha. Mógł sobie podarować te niewinne miny i patrzenie Klarze prosto w oczy, bo wyglądał jak idiota. ‒ Ale ty, Piotrek? Może tobie coś obiło się o uszy? ‒ zapytał uprzejmie, a ja pomyślałem, że zaraz za szkołą skopię mu ten chudy tyłek.
‒ Nie, proszę pani, ja nie widziałem pani broszki ‒ odparłem.
‒ No, to nic ‒ Klara wzruszyła ramionami. ‒ Rozejrzę się jeszcze po sklepie. Może broszka leży gdzieś pod regałami. Taki zrobił się wtedy bałagan... ‒ uśmiechnęła się do nas miło, a ja zobaczyłem, że ma nadpsutą górną trójkę.
To niemożliwe, pomyślałem, i przetarłem oczy. Nie mogłem sprawdzić, czy mi się to nie przyśniło, bo Klara nagle spoważniała.
‒ Mam nadzieję, że broszka szybko się znajdzie ‒ powiedziała dziwnym głosem, jakby hamowała się przed syczeniem z wściekłości. ‒ W przeciwnym razie... ‒ nozdrza Klary rozchylały się i poruszały się szybko w górę i w dół. Wyglądało to tak, jakby nas obwąchiwała.
‒ Pójdę do waszej pani dyrektor. Pewnie już tam na mnie czeka ‒ Klara odwróciła się i weszła szybkim krokiem do szkoły.
‒ Socha, a gdzie jest Luiza? Widziałeś ją? ‒ czułem dziwny niepokój i wolałem, żeby Klara nie spotkała Luizy, która oczywiście nie miała pojęcia o naszych przygodach z broszką (Jacek wmówił Luizie, że wypatrzył ją na ebayu w Ekwadorze).
‒ Luiza? Widziałem, jak wsiadała do autobusu przed szkołą. Ma urodziny, pewnie spieszyło się jej do domu.
Przynajmniej tyle. Luiza mieszka w jakiejś pipidówie pod Podzamczycami i dojeżdża szkolnym gimbusem. Bardzo dużo się uczy i nie jest typem dziewczyny, która włóczy się po mieście tylko po to, żeby chichrać się z koleżankami i oglądać wystawy sklepowe. Socha dobrze to obmyślił: było naprawdę mało prawdopodobne, żeby Klara wpadła na Luizę wystrojoną w jej własną broszkę.
A zresztą, czy broszka do broszki nie może być podobna?

II

Odebrałem Julka ze żłobka i jak zwykle ruszyłem w stronę smażalni. Julkowy żłobek jest dosyć daleko, zaraz przy rynku. W drodze powrotnej musielibyśmy minąć księgarnię Klary, więc na wszelki wypadek przeszliśmy z Klocem na drugą stronę ulicy, tak dla własnego bezpieczeństwa. Po co wchodzić Klarze w drogę? Po chwili jednak zorientowałem się, że jej sklep jest zamknięty. Ruszyliśmy więc dalej mijając supermarket, parking przy sądzie i urzędzie skarbowym, a potem przeszliśmy obok naszej budy.
Zaraz za dworcem kolejowym, między spożywczym pana Henia i fryzjerem, znajduje się nasza smażalnia. Pan Heniu jest w porządku. Nie przepadam natomiast za właścicielką salonu fryzjerskiego, panią Ludmiłą. Ona bez przerwy narzeka na zapach smażonych ryb i uważa, że ten smród odstrasza jej klientów.
Teraz ze zdziwieniem patrzyłem na wielkie okna smażalni, które pani Zosia polewała wodą doprowadzoną długim, zielonym wężem. Do najbliższej studzienki kanalizacyjnej spływały różowobiałe strugi piany.
‒ Cześć, Piotruś! ‒ powiedziała pani Zosia wesoło, krzyknęła do środka, że można już zakręcić kran, a potem energicznie zaczęła wycierać szyby suchą szmatką.
‒ Nie gap się tak na mnie z otwartymi ustami, bo ci mucha wleci ‒ uśmiechnęła się. ‒ Szorowałam kuchnię przez cały wczorajszy wieczór. Na dzisiaj zostały mi jeszcze te okna! ‒ wzięła Julka na ręce, a Kloc, cały w chichotach i uśmiechach, ufnie przytulił się do pani Zosi i objął ją za szyję.
Z ciekawości zajrzałem do środka. Nie zmieniło się nic oprócz tego, że stoliki nakryte były wyprasowanymi na blachę obrusami w biało-granatową kratkę; równo poukładane krzesła nie straszyły już popękanymi obiciami, gdyż przykrywały je specjalne poduszki przywiązane do każdego oparcia. Witryna, w której tato wystawiał sałatki rybne, lśniła na wysoki połysk, a przy kasie stał wazon z bukietem purpurowych piwonii.
‒ No, na dzisiaj gotowe. Teraz zabiorę się za sałatę.
Sałatę ‒ pomyślałem ‒ sałaty u nas nigdy nie było.
Okazało się, że pani Zosia rozmawiała ze swoimi sąsiadkami i koleżankami, które stwierdziły, że pewnie częściej kupowałyby ryby u Ciechowskiego (czyli u nas), gdyby nie miały tej ohydnej panierki (a nie mówiłem?) i gdyby w zestawach obiadowych była jakaś świeża surówka, a nie te paćkaniny z wiaderka, które straszą wielomiesięczną datą przydatności do spożycia.
‒ Piotrek, umyjcie ręce i spróbujcie mojego popisowego dania.
Po chwili siedzieliśmy przy stoliku zajadając pulpety rybne w sosie pomidorowym z dużą ilością cebuli. Zamiast frytek dostaliśmy młode ziemniaki polane roztopionym masłem i posypane koperkiem. Nawet Julinek wcinał wszystko ze smakiem ‒ z wyjątkiem cebuli, którą palcami wybierał z sosu.

III

            Pierwsze zmiany w menu naszej smażalni to nie była jedyna niespodzianka dzisiejszego dnia. W domu w dziupli z telewizorem (u innych nazywa się to salon, ale nasz dom jest naprawdę mały) zastałem Viki bawiącą się z małym beaglem, takim myśliwskim psem z długimi uszami i długim ogonem.
‒ Co to jest? ‒ zapytałem zdziwiony. Julek natychmiast rzucił się w stronę psa i pobiegł za nim uszczęśliwiony.
‒ Nasz pies ‒ powiedziała Viki. ‒ Nazywa się Kapsel.
‒ Kapsel? ‒ zamurowało mnie. ‒ Tata w życiu nie pozwoli trzymać nam psa. Lepiej od razu go odnieś tam, skąd go zabrałaś.
‒ Akurat! Tata się zgodził ‒ Viki dołączyła do psa i Julka, i razem z nimi kicała po całym pokoju. Kloc dosłownie zanosił się ze śmiechu.
‒ Kapsla przyniosła pani Zosia. Przyszła tutaj, kiedy ty już poszedłeś do szkoły ‒ wyjaśniła. ‒ Dostała go niby od kuzynki jednej z sąsiadek. Powiedziała, że tamta ma alergię. Pytała się też swojej córki, tej pani Asi z ośrodka zdrowia, ale ona nie może zatrzymać psa, bo dużo pracuje, mieszka w bloku, a pies potrzebuje spacerów i ogródka, w którym mógłby kopać dziury. Tata na początku nie chciał nawet o tym słyszeć.
‒ Wyobrażam sobie ‒ skomentowałem.
‒ No popatrz, popatrz na niego! ‒ pies obskakiwał Viki, która zachwycona drapała go za uszami. ‒ Czy można nie chcieć takiego słodziaka? Pani Zosia znalazła sposób na tatę. Wepchnęła mu do ręki siatkę z trzema zmianami obrusów do smażalni, jakieś wazoniki, plus kartę z nowym jadłospisem, który chciałaby wypróbować. Wspomniała jeszcze o tym, że trzy dni myła patelnie w smażalni, bo były czarne od tłuszczu i że dziękować jej nie trzeba, ona się cieszy, że będzie czyściej i że może w końcu przestanie śmierdzieć. I że nie ma sprawy, w zamian niech tylko przypilnujemy tego psa i będzie kwita za nadgodziny.
‒ Tata się nabrał? ‒ nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście.
‒ Przecież sam widzisz ‒ Viki mocno przytulała podskakującą biało-rudo-brązową kulkę.
‒ Niezła jest ta nasza pani Zosia ‒ stwierdziłem, bo sam nigdy nie dałbym rady przekonać taty do psa. ‒ Ty, Viki, podobno beagle to bardzo głupie psy... ‒ popatrzyłem na Kapsla z powątpiewaniem, bo przypomniały mi się posty z różnych forów na necie.
‒ A co? Kapsel ma za ciebie rozwiązywać zadania domowe? Wyślemy go na konkurs ortograficzny? ‒ oburzyła się Viki. ‒ Pies ma umieć szczekać, biegać i chodzić na spacery. Popatrz zresztą na Julka ‒ dodała.
Faktycznie. Kloc wtoczył się na nowiutkie psie legowisko, które Viki ustawiła w kącie pokoju. Położył się obok zasapanego, zmęczonego Kapsla, a pies polizał go delikatnie po pulchnej rączce.
‒ Smycz wisi w przedpokoju. W garażu jest zgrzewka puszek dla szczeniąt i dwa olbrzymie worki suchej karmy. Pani Asia podrzuciła to przed południem. Wieczorem wpadnie z koszem zabawek dla psa, po spanielu jej koleżanki z pracy. Piotrek ‒ powiedziała prawie szeptem, jakby zdradzała mi jakąś wielką tajmnicę ‒ tak mi się wydaje, że one to po prostu ukartowały.


IV

            Jeszcze tego samego dnia poszliśmy na pierwszy spacer z Kapslem. Trochę trwało, zanim udało nam się w ogóle wyjść z podwórka. Kapsel to bardzo ciekawski pies ‒ obwąchiwał każdy krzak i kępę trawy. Julek próbował robić dokładnie to co on, więc wlekliśmy się w stronę lasu i już myślałem, że tam nie dojdziemy. Ja trzymałem za rękę wyrywającego się bez przerwy Kapsla, a obok szła Viki z Julkiem. Miała przewieszoną przez ramię torbę. Od kiedy jest z nami Julek, musimy mieć pod ręką zapasowe pampersy, mokre chusteczki do wycierania, coś do picia i do jedzenia, zazwyczaj chrupki kukurydziane albo paczkę herbatników.
            Przeszliśmy przez most i od razu zrobiło się chłodniej. Ten brzeg rzeki tonie po południu w cieniu wzniesienia, na którym stoją ruiny zamku. Tak się do niego już przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie naszego miasteczka bez tej kamiennej bryły na horyzoncie. Przed wiekami musiała to być naprawdę bardzo ładna wariownia górująca nad całą okolicą. Do dzisiaj została z niej jedna wieża i trochę gruzów. W wyremontowanej części znajduje się muzeum, sklep z pamiątkami i letnia sezonowa scena. Z gazet wiem, że zamierzali odbudować jeszcze północną basztę, ale renowacja zupełnie im nie wypaliła. Ciągle się coś zawalało, na dodatek co kwartał przynajmniej jeden robotnik lądował w szpitalu z poważnym skaleczeniem, więc na jakiś czas zamknęli budowę. Potem sprawa rozwiązała się sama, bo zabrakło pieniędzy. I nadal jedynymi atrakcjami miasteczka są wieża oraz dziedziniec w wiecznym remoncie.
            Dzisiaj wcale nie zamierzaliśmy iść na zamek. Po pierwsze, to trochę za daleko jak na krótkie, tłuste nogi Julinka. Po drugie, pogoda była taka sobie i nie chciałem, żeby złapał nas deszcz, który zapowiadali od zeszłego tygodnia. Chciałem spokojnie przejść się ścieżką po lesie wzdłuż rzeki. To bardzo fajna trasa i Julek uwielbia tędy chodzić. Zapomniałem jednak, że mieliśmy ze sobą psa, który najprawdopodobniej pierwszy raz w życiu zobaczył takie cuda jak woda i las, więc już na moście zaczął wyrywać się i skakać. Musiałem przyspieszyć kroku. Za sobą słyszałem człapanie Julka i drobne kroki Viki. Starali się nas dogonić, ale pies tak szarpał, że ledwo umiałem utrzymać smycz w rękach. Może wyda się to komuś śmieszne, ale pomyślałem, że wyczuł coś po drugiej stronie rzeki. Nigdy nie mieliśmy psa, to był jego pierwszy dzień w naszym domu. Może wszystkie psy zachowują się tak, gdy wywęszą coś interesującego?
 Lekkim truchtem zbiegłem z mostu prosto na ścieżkę, która ciągnie się kilometrami wzdłuż naszej rzeki. Zawsze można tu spotkać kilku wielbicieli  joggingu i jazdy na rowerze.
‒ Poczekaj! ‒ krzyknęła za mną Viki, bo odległość między nami robiła się coraz większa i większa.
‒ Nie mogę! ‒ odpowiedziałem zgodnie z prawdą. ‒ Kapsel mnie ciągnie i nie chce zwolnić!
‒ Puść go! Julinek nie nadąża!
‒ Oszalałaś? Chcesz, żeby pies się nam zgubił albo utopił?
‒ No to chcesz iść dalej sam? My nie damy rady!
Nagle Kapsel szarpnął mocniej, a smycz wyślizgnęła mi się ze spoconej ręki.
‒ Stój! Poczekaj! Kapsel! Kapsel! Piesku! Pieseczku! Wracaj! ‒ przekrzykiwaliśmy się z Viki, ale nic to nie dało. Pies czmychnął w zieloną gęstwinę i tyle go widzieliśmy.
‒ Idziemy po niego wszyscy czy mam pójść sam? ‒ byłem wściekły.
Coś mi mówiło, że Kapsel pobiegł na zamek, do którego można dojść na skróty przez las albo dojechać krętą, asfaltową drogą.
‒ Idź sam, ja tu poczekam z Julkiem. Co, Juleczku, porzucami kamieniami do wody? Może przypłyną jakieś kaczki?
Viki zajęła się Klocem, a ja ‒ chcąc nie chcąc ‒ ruszyłem dalej. Zdecydowałem się na spacer krótszą trasą, więc po kilku krokach wszedłem w las. Od czasu do czasu słyszałem w dali szczekanie naszego psa, któremu wtórowały inne psiaki. Na wszelki wypadek podniosłem z ziemi gruby drąg: gdyby napadł mnie jakiś amstaf, to będę miał się czym bronić. Szedłem bardzo szybkim krokiem, prawie biegłem, więc co chwilę musiałem przystawać, żeby złapać oddech. Muszę popracować nad kondycją, pomyślałem. To wstyd tak się zasapać przy pierwszym lepszym podbiegu na zamek.
Dotarcie do bramy wjazdowej zajęło mi dobrych dziesięć minut. Popatrzyłem na mocne, podniszczone mury opasujące wielki dziedziniec. Już prawie utonęły w krzakach głogu i olszynach. Teraz zostały z nich zaledwie nędzne, rozsypujące się resztki.
Biało-rude plamy mignęły mi gdzieś w głębi, więc byłem pewny, że Kapsel jest na terenie zamku. Jak ja zmuszę tego psa, żeby wrócił ze mną na dół? ‒ myślałem. Szybkim krokiem przeszedłem przez bramę, odruchowo spoglądając w górę. Fragment kamiennego łuku nad wejściem wisiał w powietrzu jak ułamany ząb i straszył, że runie i spadnie na głowę.
Kapsel nie zainteresował się żwirową alejką prowadzącą do muzeum. Przebiegł pod siatką odgradzającą dostęp do tej części, w której trwa nieustanny remont. Właśnie przez to trzy czwarte dziedzińca przypomina składowisko kamieni, cegieł, betoniarek i worków z zaprawą. Tylko gdzieniegdzie między nimi można dostrzec liczne ślady po schodach, wielopoziomowych krużgankach i basztach.
‒ Kapsel! Kapsel! Do nogi! ‒ wołałem, ale odpowiadało mi tylko echo odbijające się od wysokich murów czworobocznej wieży.
            Kapsel biegał jak opętany, obwąchiwał porozrzucane łopaty i kosze na śmieci. Obskoczył pusty barak i dopiero wtedy przywitał mnie radosnym piskiem.


V

            Bardzo późnym wieczorem podłączyłem telefon do ładowarki. Okazało się, że Socha dzwonił do mnie aż dziesięć razy. Szybko wybrałem jego numer.
            ‒ Czego chciałeś? ‒ powiedziałem ściszonym głosem, żeby nie obudzić śpiącej Viki.
            ‒ Pioterek... Nie uwierzysz... Broszka... Klara... ‒ mamrotał rozespany Socha, a ja pomyślałem, że jeśli jeszcze raz usłyszę coś na ten temat, to zwariuję.
            ‒ Streszczaj się, bo jest wpół do dwunastej.
            ‒ Zakradłem się przed księgarnię ‒ wyszeptał ‒ dokładnie na minutę przed zamnknięciem. W środku nie było nikogo oprócz Klary. Jak głupek gimnastykowałem się, żeby podłożyć tę dorobioną przez Widerę broszkę.  Nagle... Klara wychodzi, zahacza o nią obcasem... I, cholera jasna, rozdeptała ją! ‒ zapiszczał Socha do słuchawki. ‒ Schyliła się, ledwo dotknęła ręką połamanych kawałków onyksu... a one rozsypały się w drobny mak! Przysięgam, pył uniósł się na wietrze i fiuuuu... poleciał w siną dal.
            ‒ Socha, nie obraź się, ale mam już dostyć tych hec z broszkami, księgrnią, Klarą i tobą w roli głównej ‒ wygarnąłem mu, bo straciłem cierpliwość. ‒ Przez ciebie muszę robić z siebie wariata. Gdybym komuś to opowiedział, to kazałby mi się leczyć!
            ‒ Piotrek! To najprawdziwsza prawda!!! ‒ krzyknął Socha.
            ‒ Tak samo jak wtedy, kiedy obiecałeś wszystkim darmowe bilety na koncert Rolling Stonsów?
            ‒ Piotrek...
            ‒ Mieliśmy siedzieć w strefie VIP, a potem zjeść z nimi kolację.
            ‒ Słuchaj...
            ‒ A może tak jak wtedy, kiedy transportowali cię helikopterem, bo złamałeś obie nogi zjeżdżając z Kasprowego? ‒ przypomniałem sobie kolejną z niezliczonych bredni wymyślonych przez Sochę. ‒ Jacek, przyznaj się szczerze, kłamiesz tak, że się za tobą dymi.
            ‒ To nie ma nic wspólnego z broszką!
            ‒ Którą? Tą prawdziwą Klary czy dorobioną u jubilera?
            ‒ Przecież...
            ‒ Socha... Ostatni raz powtarzam: koniec tematu! ‒ przerwałem kategorycznie. ‒ Luiza dostała urodzinowy prezent i jest po sprawie. Klara prędzej czy później skojarzy fakty i nie chciałbym być wtedy na twoim miejscu. Módl się, żeby nie spotkała Luizy! ‒ dodałem. ‒ A teraz daj mi spokój, idę spać. Widzimy się jutro w budzie! ‒ i wyłączyłem telefon.
           
VI

            Kilka następnych dni spędziłem na przeglądaniu książek do polskiego i fizyki, z których jestem zagrożony. Starałem się nie myśleć o broszce, bo miałem ważniejsze sprawy na głowie. Musiałem sam przepisywać zeszyty, gdyż dziewczyny z mojej klasy odmówiły współpracy. Frączakowa, taka przefarbowana na czarno tipsiara, dodała od siebie, że jestem śmierdzący leń. Chętnie zamieniłbym się z nią na beztroskie wkuwanie angielskich słówek. Cały tydzień pilnowałem Julka, bo mały przeziębił się na naszym pierwszym spacerze z psem i dostał zapalenia ucha. Kapsel pomógł mu przetrwać chorobę, wiernie siedział przy łóżku i zabawiał robieniem śmiesznych, psich min, które chory Julek z zapałem naśladował. Kiedy Klocowi spadła gorączka i mógł już rozrabiać, bawił się z Kapslem od rana do wieczora.
Życie z psem pod jednym dachem byłoby w porządku, gdyby nie jego ucieczki na zamek. W ciągu ostatnich dwóch dni trzy razy musiałem iść tam po niego. Sprawdziliśmy z tatą całe ogrodzenie dookoła domu, uszczelniliśmy każdą niewielką dziurę, przez którą mógłby uciec Kapsel, ale to wcale nie pomagało. Pół godziny po okołodomowej inspekcji Kapsel był już na moście i biegł w stronę lasu.
           
VII

Pukanie do drzwi.
‒ Siemka.
‒ No, siemka.
‒ Co porabiasz?
Nie widziałem Sochy co najmniej od tygodnia. Podobno był chory.
‒ Mogę wejść? ‒ zapytał i nie zaczekał na moją odpowiedź. Od razu wpadł do pokoju, rozwalił się na wersalce i zaczął zabawiać Julka lepiącego z ciastoliny psiopodobną figurkę Kapsla. W kuchni Viki postawiła na stole wielką misę sałatki pomidorowej z cebulą, śmietaną i pieprzem. Poszedłem jej pomóc w krojeniu chleba.
‒ Kolacja! ‒ zawołałem.
Moja siostra rzuciła niechętne spojrzenie na Sochę, który w tak krótkim czasie zdążył ulepić Julinkowi trzy dżdżownice, ślimaka i niby-słonia, przypominającego w gruncie rzeczy hipopotama. Mogłem się założyć, że Viki nie miała ochoty jeść kolacji w towarzystwie mojego klasowego kumpla, za którym do niedawna nie przepadałem i wyśmiewałem się z opowiadanych przez niego bzdur.
Socha w ogóle nie zwrócił uwagi na jej niezbyt zachwyconą minę, wziął Julka pod pachę, zaniósł go do kuchni i posadził w specjalnym krzesełku z Ikei.
‒ Co to jest? ‒ zajrzał do miski, częstując się jednocześnie piętką chleba z masłem.
‒ Sałatka pomidorowa ‒ uprzejmie wyjaśniła Viki. ‒ A może jesteś uczulony na pomidory? ‒ dodała złośliwie, bo cała szkoła zna historię z alergią na truskawki.
‒ Nie, no co ty! Lubię pomidory ‒ powiedział i nałożył sobie sałatkę na talerz.
My jedliśmy w milczeniu, a on nawijał z pełnymi ustami.
‒ Słuchajcie, nie miałem pojęcia, że można się tak rozchorować na początku czerwca. Prawie czterdzieści stopni gorączki, wylądowałem na ostrym dyżurze w środku nocy i lekarze ledwo mnie odratowali, bo białko zaczęło się mi ścinać w organizmie. Czterdzieści dwa stopnie, ledwo przeżyłem, przysięgam! Jak spałem, to miałem majaki, fatamorgany widziałem i takie różne. Wyobraźcie sobie, że trzy razy z rzędu śniła mi się Klara ‒ w tym momencie Socha spojrzał na mnie wymownie. ‒ Na palcach weszła do mojego pokoju, dokładnie zamknęła za sobą drzwi, a potem szperała w szufladach i przeszukiwała szafę z ubraniami. Zaglądała nawet pod łóżko, jakby czegoś szukała. Ani nie uśmiechała się do mnie, ani nic. Patrzyła tylko groźnie, prawie łakomie, i jak na mój gust miała za długie, brudne paznokcie. W pewnym momencie przestraszyłem się bardzo ‒ w tym śnie oczywiście, normalnie bym się nie przestraszył ‒ bo podeszła do łóżka, przyjrzała mi się uważnie i pochyliła się nade mną. Przysunęła się tak blisko, że mogłem zobaczyć jej wykrzywione usta z wielką opryszczką na dolnej wardze. Mówię wam, ohyda! Najgorzej, że czułem na sobie jej niezbyt świeży oddech.
            Socha przerwał na sekundę, żeby przełknąć kawałek pomidora.
‒ To był dziwny sen ‒ podsumował, machając energicznie widelcem. ‒  Miała nadpsute ząby, garbiła się i była ubrana w takie czerwone coś z mnóstwem falban...
Socha właśnie pokazywał, jak długa była sukienka Klary z jego snu, gdy Viki przerwała mu monolog:
‒ No, no, Socha, czego ty nie wymyślisz?
Zrobiła śmieszną minę i przewróciła oczami na znak, że Socha to wariat. Pewnie ma rację, ale trzy razy z rzędu śniło mi się dokładnie to samo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz