PAPILOTTA Z PAPILONII
Gdzieś pomiędzy wysokimi szczytami gór a błękitnym oceanem znajdowało się
niewielkie królestwo Papilonii. Różniło się nieco od swoich sąsiadów, bo
zarówno jego władcy jak i mieszkańcy
byli bardzo staroświeccy i nie chcieli
wprowadzać w życie tych wszystkich technicznych nowinek, na punkcie których
oszalała reszta świata.
W Papilonii niebo było zawsze pogodne, a tęcze rozciągały się nad całym
królestwem od wschodu na zachód i z północy na południe.
Właśnie tam pewnego pięknego dnia przyszła na świat królewna Papilotta.
Malutka była łysa jak kolano, trochę zezowata, ale nikt ‒ nawet najpoważniejszy członek Bardzo Poważnej Rady Królewskiej ‒
nie śmiał nazwać jej inaczej niż ślicznotką, pieszczotką, skarbusiem tatusia
albo skarbeczkiem mamusi. Pewna niania musiała opuścić królewski pałac zaraz po
tym, jak wykrzyknęła nad kołyską: „Och, ty moja pyzata zezulko!”. Król Edward za
karę wysłał ją na emeryturę. Zagroził też
wszystkim poddanym, że jeśli
znowu usłyszy jakiekolwiek obraźliwe słowa o ukochanej
córeczce, to każe winowajcy zawiązać język na supeł i przestanie mu wysyłać
noworoczne prezenty (na Nowy Rok każdy mieszkaniec Papilonii dostawał po dwie
pary czystych skarpetek, cytrynowe wafelki oraz ostatni tomik wierszy, które
królowa Gryzelda pisywała wieczorami).
Papilotta wyrosła na chudą jak wykałaczka dziewczynkę. Codziennie rano nadworny
fryzjer Ambroży Grzebyk wplatał w jej włosy dwadzieścia dwa papiloty, które
zawiązywał kolorowymi wstążkami. Gdyby nie lekki zez i miliony piegów, królewna
mogłaby uchodzić za prawdziwą piękność. Tak przynajmniej mawiała bezgranicznie
zakochana w niej mama. Za nią powtarzały to ‒ choć już bez przekonania ‒
wszystkie pokojówki, guwernantki i reszta pałacowej służby. Niestety, im Papilotta
była starsza, tym stawała się bardziej uparta i samolubna, a rodzice z bólem
serca spełniali jej najdziwniejsze zachcianki.
Pewien smok mieszkający w jamie pod zamkiem wyprowadził się, gdy królewna
skończyła sześć lat. Nie mógł już dłużej znieść jej nieustających wrzasków,
pisków i tupania nogami.
PODSŁUCHANA ROZMOWA
‒ Królowo, jaśnie pani, królewna
Papilotta wypuściła z akwarium wszystkie patyczaki ‒ poskarżyła się pewnego
dnia guwernantka Papilotty. ‒ Rozbiegły się po pałacu i kucharka wpadła w
histerię. Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie dzisiaj obiadu...
‒ Droga Amelko, powiedz Papilotcie,
żeby pozbierała patyczaki i zaniosła je do pokoju.
‒ Powtarzam jej to za każdym razem!
Ona zupełnie nie zwraca na mnie uwagi!
Królowa złapała się za głowę, bo nie mogła już wysłuchiwać tych niekończących
się narzekań. Tylko dzisiaj Papilotta odkręciła kurki w królewskich łaźniach i
zalała wszystkie królewskie przedpokoje.
‒ To musi sią wreszcie skończyć ‒
pomyślała królowa Gryzelda. ‒ Muszę naradzić się z moim królewskim małżonkiem,
bo już nikt nie potrafi poradzić sobie z naszą córką ‒ stwierdziła i weszła do
sali tronowej, w której król Edward siedział na tronie i próbował zatkać uszy
dwiema chusteczkami do nosa.
Obok stała królewna Papilotta i grała na akordeonie. Był to jej ulubiony
instrument: miał całą masę guzików, przycisków, klawiszy oraz innych ciekawych
części. Można je było wyciągać, wkładać, rozkładać i zamieniać w dowolnej
kolejności. Dzięki temu „Złota konewka i zaczarowany kos” ‒ czyli jedyna
piosenka, którą Papilotta potrafiła zagrać ‒ za każdym razem brzmiała inaczej.
‒
Proszę, przejdź się do ogrodu, córeczko ‒ poprosiła nieśmiało królowa. ‒ Chciałabym porozmawiać z twoim królewskim
tatą.
‒ Nigdzie nie pójdę ‒ Papilotta
zmarszczyła nos i wydęła usta. ‒ Właśnie grałam dla tatusia „Złotą konewkę i
zaczarowanego kosa”. Papcio jest zachwycony! Prawda, tatusiu?
Król Edward nie zdążył wyjąć chusteczek z uszu, więc tylko uśmiechnął się i
pokiwał głową. Po trzynastu latach wiedział już, że na pytania i prośby
Papilotty należy zawsze, ale to zawsze odpowiadać: TAK.
‒ W garderobie znajdziesz nową
sukienkę, kórą przed godziną przywieziono do pałacu ‒ powiedziała sprytnie
królowa.
‒ Tę na Bal Karmazynowej Kokardy? ‒
zapytała z ciekawością dziewczynka, która dwa tygodnie tłumaczyła
krawcowym, jak dokładnie ma wyglądać
strój, w kórym wystąpi na dorocznym balu.
‒ Tak. I trzeba sprawdzić, czy
szwaczki obszyły falbanki dwoma rzędami pereł, jak prosiłaś, córeczko.
Papilotta zastanowiła się przez moment. Jak zwykle chciała postawić na swoim, ale jednocześnie ciekawiło ją, czy wszystkie
jej polecenia, zalecenia, wymagania i żądania zostały spełnione.
Królewna rzuciła akordeon na podłogę i wybiegła z sali tronowej. Po chwili wróciła
jednak, bo przypomniała sobie, że obok tronu zostawiła skakankę, hula-hop, dwie
piłki, scyzoryk, podręczny zestaw małego majsterkowicza i latawiec. Na palcach
weszła do komnaty i usłyszała smutny głos swojej królewskiej matki:
‒ Och, drogi mężu, gdyby Papilotta
miała chociaż dobre maniery. Wiesz, że nie jestem wymagająca. Wystarczyłoby,
gdyby nie dłubała w nosie przy jedzeniu. Zupełnie tracę już głowę!
‒ Co to będzie, gdy przyjdzie czas
na szukanie dla niej królewskiego narzeczonego? ‒ spytał król. ‒ Następca tronu
Królestwa Mortadelli kręcił nosem na widok portreciku Papilotty. Wyobraź sobie,
że nie podobały mu się jej piegi!
‒ Sam jest pryszczaty jak indycze
jajo ‒ oburzyła się najjaśniejsza pani.
‒ Gdyby nasza córka była ułożona jak
dobrze wychowana dziewczynka... ‒ westchnął jej małżonek.
‒ Albo gdyby przestała rysować po
ścianach...
‒ I znudziła się hodowlą
patyczaków...
‒ Albo gdyby nie wyrzucała przez
okno zepsutych zabawek ‒ rozmarzył się król.
‒ Boję się, że nie będzie jej chciał
za żonę żaden królewicz, książę ani hrabia. Ani nawet baron. Mogę się założyć,
że i nadworny piekarz nie pozwoliłby swojemu synowi ożenić się z Papilottą.
‒ Droga żono, w czasie bezsennych
nocy dręczą mnie obawy, że nikt nigdy nie przyjedzie prosić o rękę naszej
córeczki.
Zasmuceni małżonkowie rozmawiali jeszcze chwilę. Królowa od razu poczuła
się lepiej, bo zrzuciła cały ciężar smutków ze swojego królewskiego serca. Było
tak, jak gdyby zjadła naraz kilka pączków z lukrem albo wypiła filiżankę gorącej
czekolady.
Król i królowa, zupełnie pochłonięci rozmową, nie zauważyli Papilotty,
która stała za kotarą osłaniającą drzwi do sali tronowej. Chwilę później dziewczynka
wyszła na palcach na korytarz. Szybko doszła do stromych, marmurowych schodów i
zbiegła po nich do tylnego wyjścia pałacu.
ŻYCZENIE
‒ Zatem tak myślą o mnie moi
rodzice? Ich zdaniem nawet syn piekarza nie chciałby mnie za żonę... Wolałabym
wyjć za mąż za żabę niż za tego wstrętnego chłopaka-z-bardzo-zadartym-nosem!
Papilotta rozejrzała się dookoła. W jednej krótkiej chwili wszystko
straciło kolory: świat poszarzał i nawet niebo nie było już tak błękitne jak
wcześniej.
Cały dzisiejszy dzień to jedna wielka okropność! Okropni byli rodzice,
którzy wcale jej nie kochali. Okropne były pokojówki, bo narzekały, że
potrzebowała aż dwóch godzin, żeby wybrać pantofelki na lekcję tańca z mistrzem
Ballangą. Okropny był również fryzjer, który przy porannej toalecie niemożliwie
ciągnął ją za włosy. Papilotta dzielnie zniosła te tortury, ponieważ uważała,
że papiloty to najpiękniejsze uczesanie na świecie (a poza tym w królestwie
Papilonii surowe przepisy zabraniały noszenia innych fryzur). A akurat dzisiaj pan
Grzebyk był po prostu okrrrrropny! Tak jak mama i tata. Jak pokojówki. Jak ten
cały wielki, marmurowy pałac. I jak te wstrętne pawie, które łażą bezczynnie po
królewskich trawnikach.
Im bardziej królewna oddalała się od pałacu, tym brzydszy się jej wydawał.
‒ Nikt mnie tu nie kocha, nikt mnie
tu nie chce ‒ pomyślała, siadając obok starej studni. Nie zauważyła nawet, że
pod nieopodal pod krzakiem różowych róż przycupnęła zielonożółta żaba.
‒ Nie chcę was więcej widzieć na
oczy! ‒ rzekła ze złością. ‒ A niech was ta studnia pochłonie! A żebyście
wpadli do środka i nie umieli z niej wyjść! I żeby ten pałac też się tam jakoś
zmieścił... ‒ zanim wymówiła do końca te
słowa, wokół niej w błskawicznym tempie zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy:
Z okrzykiem: ‒ Gryzeldo, kochana, co się dzieje? ‒ król Edward przeleciał
nad trawnikiem i wpadł do studni. Zaraz za nim, piszcząc i wymachując rękami,
wleciała do środka królowa. W studni lądowali ‒ jeden za drugim ‒ członkowie
Rady Królewskiej (każdy z plikiem bardzo ważnych dokumentów w rękach), damy
dworu, siedemnaście pokojówek, czterdziestu lokajów i trzech marszałków. Za
nimi podążali generałowie, straż królewska, kucharze, kuchciki, ogrodnicy,
piekarz, jego syn oraz niejaki pan Lusterek, zajmujący się na co dzień
froterowaniem podłóg.
Królewna z otwartymi ze zdziwienia ustami obserwowała, jak kawałki muru
otaczającego pałac zaczynają się odrywać od siebie i po kolei wskakują do
studni. Za nimi podążyły ściany pałacu, wieże i balustrady. Schody
przeskakiwały przez niską cembrowinę studni i rzucały się w jej przepastną
głębinę. Tajemnicza siła zasysała krzesła, taborety, stoły, haftowane obrusy i
serwetki a także niezliczone ilości talerzy. Do studni wskakiwały wyrwane z
korzeniami drzewa, a końcu nad głową Papilotty przeleciał jej akordeon ‒ zakręcił
młynka, po czym odbił się od ziemi i wylądował w studni.
Królewna z przerażenia zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, dookoła niej nie
było już ani pałacu, ani pałacowego parku. Duży, zielony trawnik rozciągał się
od linii horyzontu aż do studni. Papilotta odważyła się podejść o krok bliżej i
zajrzała do środka. Studnia była tak bardzo głęboka, że dziewczynka nie mogła
dojrzeć nawet powierzchni wody. Dla upewnienia się, czy woda tam aby na pewno
jest, wrzuciła do środka mały kamyk. Echo mieszkające w studni odpowiedziało
cichym plim ‒ plum ‒ i zamilkło.
‒ O rety ‒ wyszeptała z przejęciem.
‒ A jeśli któryś z naszych ogrodników dostał tym kamieniem w głowę? A jeśli
trafiłam w mojego królewskiego tatusia? Albo w moją królewską mamusię? ‒
Papilotta była bardzo przestraszona i chyba pierwszy raz w życiu zastanowiła
się nad tym, co przed chwilą zrobiła.
‒ Gdzie oni wszyscy zniknęli? ‒
zapytała na głos dziewczynka.
‒ Masz pecha, królewno: twoje
życzenie się spełniło.
Papilotta odwróciła się i rozejrzała
dookoła. To zielonożółta żaba, siedząca nadal pod krzakiem róży, przemówiła do
niej ludzkim głosem.
‒ Ja nie wypowiedziałam żadnego
życzenia ‒ oburzyła się Papilotta, bo nie była przyzwyczajona do tego, aby ktoś
miał do niej jakiekolwiek pretensje. Zwłaszcza jeśli ten ktoś był niepozorną
żabą.
‒ A dlaczego cały pałac i jego
mieszkańcy wskoczyli nagle do studni? To ty wysłałaś ich do Królestwa
Spełnionych Życzeń.
Papilotta ‒ jeśli to w ogóle możliwe ‒ zdziwiła się jeszcze bardziej.
Pamiętała z lekcji geografii, że Królestwo Papilonii graniczy z Księstwami
Mammałygi, Pistacji i Akacji oraz Krainami Pippistrelli, Mortadelli, Caramelli
i Bombolandii (przy czym ta ostatnia leży na brzegu Bardzo Dużego Morza zwanego Oceanią). Nigdy jednak
nie słyszała nawet słowa o Królestwie Spełnionych Życzeń.
‒ A gdzie to jest? ‒ zapytała.
‒ No jak to gdzie? ‒ tym razem to
Żaba wyglądała na zaskoczoną. ‒ Normalnie: za górami, za lasami, za siódmą górą
i siódmą rzeką. A niby gdzie indziej?
Zupełnie niespodziewanie królewna Papilotta zaczęła płakać. Od wczesnego
dzieciństwa była wybitną specjalistką w udawanym płaczu i nie wiedziała nic o
prawdziwych powodach do łez. A tu nagle ‒ kap, kap ‒ łzy płynęły po policzkach
jedna za drugą.
‒ Wszystko przez to, że mnie nikt
nie kocha! ‒ wykrzyknęła z rozpaczą. ‒ Mama się mnie wstydzi, tata się mnie
wstydzi, pokojówki mnie nienawidzą, a pan Grzebyk co rano ciągnie mnie za
włosy. I na dodatek nie chciałby mnie za żonę nawet syn piekarza, wstręty
Igor-z-zadartym-nosem!
Żaba, która nic nie zrozumiała z przerywanego smarkaniem przemówienia,
przewróciła oczami i westchnęła:
‒ Cóż, może dałaś im jakieś powody,
żeby tak o tobie myśleli?
‒ Co? Ja? ‒ oburzyła się królewna. ‒
Jestem przecież ich skarbusiem, skarbeńkiem, perełką, motylkiem, gwiazdką i
cukiereczkiem! Co tydzień nasz nadworny poeta pisuje o mnie ballady! Szkoda, że
nie mam żadnej przy sobie! Słyszałaś może „Piosenkę o Dobrym Serduszku
Królewny”? I dopiero po trzynastu latach mówią mi, że nikt nie może ze mną
wytrzymać? ‒ królewna była na przemian to smutna, to wściekła i rozżalona. ‒ Na
wszystko mi pozwalali! Na dodatek dowiaduję się, że jakiemuś
Księciu-nie-wiadomo-skąd nie podoba się mój portrecik, który namalował sam
mistrz Angelotto ‒ królewna zgrzytnęła zębami.
‒ Nie przejmuj się. Ja byłam
najbrzydszą Żabą z całego rodzeństwa ‒ próbowała pocieszyć ją Żaba.
‒ To zupełnie inaczej niż ja, ja
jestem wprost niesamowicie ładna. Wszyscy bez przerwy mi to powtarzali! Tyle że
co ja teraz biedna sama zrobię? Bez mamy, taty, pokojówek? Nie mam nawet gdzie
mieszkać. Został mi tylko wielki trawnik. Jak sobie poradzę bez naszych
pięćdziesięciu czterech ogrodników?
POCZĄTEK WYPRAWY
Zapadł zmierzch. Zrobiło się chłodniej i królewna Papilotta pożałowała, że
rano nie założyła peleryny w zieloną kratkę.
‒ Trzeba się rozruszać ‒ powiedziała
Żaba. ‒ Zacznij śpiewać jakąś ulubioną piosenkę i podskakuj do rytmu.
Papilotta popatrzyła na Żabę ze zdziwieniem, ale posłusznie zaczęła kiwać
się na piętach:
Miał ogrodnik w klatce kosa
i konewkę złotą miał...
‒ zaśpiewała
drżącym z zimna głosem i natychmiast przerwała. ‒ W którą stronę trzeba iść,
żeby znaleźć Królestwo Spenionych Życzeń?
‒ No, niestety, tego akurat nie
wiem. Wiem tylko, że takie królestwo w ogóle istnieje. Słyszałam o nim od mojej
kuzynki, która bardzo lubi podróżować.
Moim zdaniem nie zostaje ci nic innego, jak poczekać do świtu. Jutro na
pewno coś wymyślimy! A może zjawi się ktoś, kto będzie umiał ci jakoś pomóc? ‒
uspokajała królewnę zielona Żabka, więc dziewczynka ‒ odrobinę podniesiona na
duchu ‒ śpiewała dalej:
A gdy klatkę tę otworzył
porwał ptaszka zimny wiatr...
I tak dalej, i
tak dalej.
Papilotta zdążyła zaśpiewać balladę o złotej konewce i zaczarowanym kosie
aż dwanaście razy, zanim spostrzegła, że dookoła zrobiło się zupełnie ciemno i
na bezchmurnym niebie zawisł srebrny księżyc.
‒ Księżyc wygląda dokładnie tak jak
wafle na śniadanie ‒ z rozrzewnieniem powiedziała Papilotta. ‒ Wafle też są
okrągłe. Smaruję je konfiturą z róży, a pokojówka przynosi mi jeszcze szklankę
soku pomarańczowego ‒ westchnęła i przełknęła ślinę, bo była tak głodna,
że burczenie w brzuchu słychać było ‒
jej zdaniem ‒ w kosmosie.
Nagle ‒ ni stąd, ni zowąd ‒ wokół królewny zamigotało pięć złocistych
punkcików. Im dłużej Papilotta im się przyglądała, tym bardziej zaczynały
przypominać świętojańskie robaczki, które dziewczynka znała z Wielkiego Atlasu Przyrody Paracellinusa.
Punkciki unosiły się w powietrzu, aż wreszcie usiadły na cembrowinie.
‒ Witaj, Papilotto, i ty, zielona
Żabko! ‒ powiedział piskliwym głosikiem jeden z nich. ‒ Wiemy, co się stało i
chcielibyśmy ci jakoś pomóc.
‒ Macie może coś do jedzenia? ‒
zapytała królewna, marząc o kolacji.
‒ Nie, nie ‒ roześmiały się
świetliki. ‒ Możemy jedynie wskazać ci drogę do Królestwa Spełnionych Życzeń. Tak
akurat się składa, że mniej więcej wiemy, gdzie się ono znajduje.
‒ Co to znaczy mniej więcej? ‒
zapytała marszcząc nos Papilotta, która lubiła być dobrze poinformowana.
‒
Och, królewno, wiemy to i owo, bywaliśmy tu i tam i myślimy, że powinnaś
nam trochę zaufać. Chodź za nami! Będziemy ci oświetlać drogę przez las, bo
Stary Trakt omija wszystkie wsie i miasta każdego z księstw, przez które
prowadzi. Nie ma innej, krótszej drogi do Królestwa Spełnionych Życzeń. Pamiętaj
jednak, że możemy wędrować tylko w nocy, bo nie przepadamy za słońcem. Jesteś
gotowa?
‒ Jestem ‒ powiedziała smętnie
królewna, która wcale a wcale nie była przygotowana na daleką wędrówkę w
nieznane. Papilotta zazwyczaj nie opuszczała terenu pałacu, a jeśli już
zdarzało się jej wyprawiać nieco dalej, to wtedy miała do dyspozycji piękny
powóz zaprzężony w sześć gniadych koni.
‒ A ty, masz ochotę wybrać się ze mną? ‒ zapytała nieśmiało Żabę.
‒ Tak się właśnie zastanawiam... ‒
Żaba uśmiechnęła się szeroko i przewróciła oczami. ‒ No jasne, że idę! Zawsze
chciałam zobaczyć coś więcej niż ten trawnik. Teraz bez ogrodników i dam dworu
będzie tu okropnie nudno. Musisz mi tylko trochę pomóc ‒ nie mogę skakać całą
drogę. Rozbolą mnie nogi i zrobi mi się mnóstwo bąbli na stopach.
‒ Możesz usiąść mi na ramieniu, będzie
ci wygodnie ‒ zaproponowała ucieszona Papilotta. ‒ Taka rozsądna Żaba może być
świetnym kompanem w podróży ‒ pomyślała i poprawiła sznurowadła swoich
atłasowych pantofelków.
‒ W drogę! Ruszajmy! ‒ zakrzyknęła
Żaba ochoczo. Świetliki zatrzepotały skrzydełkami i uniosły się w powietrze,
oświetlając przed stopami królewny wąską, polną dróżkę, która ciągnęła się w
siną dal.
NA STARYM TRAKCIE
Papilotta ‒ z Żabą na ramieniu ‒
szła za pięcioma złocistymi punkcikami, które prowadziły ją Starym Traktem.
Królewna szybko zorientowała się, że po kilku godzinach przekroczyli granicę między
Papilonią a Pipistrellą ‒ małym, rzadko odwiedzanym królestwem. Papilotta z
ciekawością rozglądała się po wysokich drzewach, które szumiały groźnie i
rzucały na ścieżkę długie cienie. W pewnym momencie zmęczona dziewczynka
potknęła się i chcąc utrzymać równowagę, podparła się o stojący nieopodal
krzak. Rozległ się przeraźliwy trzask, wrzask i nagle tysiące latających stworów
jednocześnie zawirowało w powietrzu.
‒ Ratunku! Pomocy! ‒ Przerażona
dziewczynka zaczęła gwałtownie wymachiwać rękami i nogami. ‒ Latające myszy! Latające
myszy! ‒ krzyczała.
‒ To nietoperze, królewno! ‒
zawołała Żaba. ‒ Uważaj na włosy!
Ale było już za późno: kilka nietoperzy wplątało się w plątaninę włosów i
papilotów na głowie królewny. Papilotta wierzgała nogami, krzyczała na cały
głos i próbowała wyszarpać łopoczące skrzydłami stworzonka. W pewnej chwili,
gdy wydwało się, że wirujące nad głową dziewczynki nietoperze pochłoną ją całą,
przez piski i ogłuszający trzepot skrzydeł przebił się przeraźliwy, wysoki
dźwięk. To Żaba gwizdała na swoich żabich palcach i ‒ o dziwo! ‒ gwizdanie to
wyraźnie przestraszyło chmarę nocnych stworzeń, które w okamgnieniu odleciały w
stronę ciemnego lasu.
Sparaliżowana strachem królewna przygładziła rozczochrane włosy.
‒ Nie zostanę tu ani minuty dłużej ‒
powiedziała drżącym głosem do świetlików i bohaterskiej Żaby. ‒ Zupełnie mnie
nie dziwi mnie, że nigdy nie jeździliśmy z wizytami do tego królestwa. To
okropne, okropne miejsce!
Na całe szczęście dotarcie do
granicy Pipistrelli zajęło im nie więcej niż godzinę (było to naprawdę małe
królestwo, niewiele większe od pałacowego trawnika).
‒ Jesteśmy we Fragolazji! ‒
wykrzyknęły świetliki. ‒ Tu na pewno nie spotka nas nic przykrego ‒ dodały i
ogłosiły całodzienny postój przy najbliższym strumieniu.
Zmęczona nocnymi przygodami Papilotta
z ulgą ściągnęła pantofelki i zamoczyła
stopy w wodzie. Dziewczynka zamarzyła nie tylko o wylegiwaniu się w wannie, ale
i o drzemce w świeżej pościeli. Wiedziała jednak, że nie został nawet ślad po
jej pięknej sypialni, łóżeczku z baldachimem i puchowych materacach, na których
sypiała. Teraz mogła jedynie ułożyć się na trawie pod rozłożystą wierzbą i pozwolić
ukołysać się do snu monotonnemu szumowi wody.
Po obudzeniu postanowiła nieco się ogarnąć i doprowadzić do ładu poplątane
papiloty. Szybko jednak okazało się, że bez pomocy pana Grzebyka ponowne
ułożenie narodowej fryzury Papilonii jest po prostu niemożliwe.
‒ Muszą mi wystarczyć dwa warkocze,
o tak ‒ powiedziała do Żaby pływającej w strumieniu. ‒ Zawinę je dookoła
głowy... Tu niebieska wstążka, tu czerwona... No, nie jest to co prawda moja
ulubiona fryzura, ale cóż! ‒ uśmiechnęła się do siebie i znowu położyła się na
trawie.
PERUKI I CEKINY
Dni mijały jeden za drugim, a świetliki, królewna i Żaba coraz bardziej
zbliżali się do Królestwa Spełnionych
Życzeń. Stary Trakt prowadził ich
obrzeżami pomniejszych i w gruncie rzeczy nieistotnych księstw i królestw takich
jak Limonadia, Zuzulacja czy Karamella Południowa. Po całonocnej wędrówce
królewna była tak zmęczona, że o świcie kładła się na gołej ziemi i zasypiała
od razu, zupełnie zapominając o umyciu brudnych rąk i nóg. Na dodatek dokuczał
jej głód, ponieważ przez cały czas jadła wyłącznie to, co udało się zebrać w
przydrożnym lesie. Żaba pomagała jej w codziennych poszukiwaniach jagód,
poziomek i małmalezji, bardzo pożywnych korzonków.
Siódmego poranka świetliki, Papilotta i Żaba przekroczyli granicę Cekinady ‒
niewielkiego, wręcz niebywale malusieńkiego państwa-miasta graniczącego z
Królestwem Spełnionych Życzeń.
‒ No, tu możemy się już pożegnać, królewno ‒ powiedział jeden
ze świetlików. ‒ My ruszamy w dalszą drogę. Od dawna marzyliśmy o długich
wakacjach nad brzegami Oceanii.
‒ A co z nami? ‒ zapytała królewna.
‒ Najlepiej będzie, jeśli pójdziesz
teraz do burmistrza Cekinady. On na pewno pomoże ci odnaleźć Wielką Bramę,
która prowadzi do Królestwa Spełnionych Życzeń.
‒Tutaj dostaniemy coś dobrego do
jedzenia ‒ powiedziała Papilotta do Żaby, gdy tylko zdążyły pożegnać się z
sympatycznymi świetlikami. ‒ Robaczki świętojańskie mówiły, że Cekinada
znajduje się za tym brzozowym laskiem ‒ dodała i podskoczyła radości. ‒ A oto i ona!
Wąska ścieżka zamieniła się w ubitą
drogę prowadzącą do serca tej krainy: małego miasta otoczonego niskim, kamiennym
murem z kilkoma okrągłymi basztami. Co dziwne, zza muru nie było widać żadnego
zamku czy pałacu, a jedynie kamienice ze szpiczastymi wieżyczkami. Po ulicach spacerowali
przechodnie, a tu i ówdzie jechał wóz zaprzężony w parę kucyków. Ku swojemu
zaskoczeniu Papilotta zauważyła, że wszyscy nosili na głowach wysokie peruki w
bardzo jaskrawych kolorach, a ich ubrania obszyte były równymi rzędami błyszczących
cekinów.
‒ Popatrz tam! Popatrz tam! ‒
królewna szturchnęła Żabę, która drzemała na jej ramieniu. ‒ Jakie piękne
ubrania! I jakie śmieszne fryzury! Spójrz na tę dziewczynkę. Na fioletowej peruce
ma przyczepione biedronki! ‒ wykrzyknęła Papilotta.
Ruch na ulicy był na szczęście spory, więc nikt nie zwracał uwagi na
nieznajomą dziewczynkę w pobrudzonej sukience, która palcem wskazywała na co
ciekawsze fryzury mieszkańców Cekinady i bez przerwy rozglądała się dookoła.
‒ Tam pewnie jest piekarnia ‒ westchnęła
Papilotta i łakomie przełknęła ślinę, bo z lewej strony dolatywał zapach świeżo
upieczonego chleba. ‒ Nie możemy się zatrzymywać, idziemy prosto do burmistrza
‒ zdecydowała. ‒ On musi mi pomóc. Jestem przecież jedyną spadkobierczynią
tronu Papilonii. Co prawda chwilowo nie istnieje ani królestwo, ani tron, który mogłabym
odziedziczyć, ale... No cóż! Teraz muszę się tylko dostać do Wielkiej Bramy i
sprawa załatwiona. Trzeba jak najszybciej ratować moją królewską mamę i mojego
królewskiego tatusia.
‒ Poczekaj, Papilotto, przecież
nawet nie wiesz, gdzie szukać burmistrza ‒ powiedziała Żaba.
‒ Prawda! Hej, hej, dobry człowieku
‒ królewna zawołała najbliższego przechodnia. ‒ Gdzie urzęduje wasz burmistrz?
‒ Słucham?
‒ Gdzie urzęduje burmistrz?
‒ No jak to gdzie? Tam, gdzie zawsze
‒ w ratuszu!
Papilotta musiała mieć bardzo zdziwioną minę, bo przechodzień ‒ wysoki
mężczyzna z sumiastym wąsem i ogniście czerwoną peruką ‒ sam od siebie dodał:
‒ To ta kamienica z najwyższą wieżyczką. Proszę spojrzeć, tak, ta ze złotym
kogucikiem i chorągiewką na szczycie. Ale nie wiem, czy burmistrz dzisiaj przyjmuje,
od miesiąca ratusz jest zamknięty. Przepraszam, ale ja muszę już iść ‒ skłonił
się lekko i ruszył w swoją stronę.
NIESZCZĘŚCIA BURMISTRZA ŁAMIGŁÓWKI
Papilotta nic a nic nie przejęła się
słowami nieznajomego. Ona sama była przecież królewną, więc jakiś tam burmistrz
po prostu musi ją przyjąć, zaprosić na obiad, a następnie ‒ to nie ulega wątpliwości
‒ przydzielić jej jakiś pokój, w którym znalazłoby się wygodne łóżko do spania.
Dopiero teraz, u celu podróży, Papilotta zdała sobie sprawę, jak bardzo jest
zmęczona. Dlatego też szybko przemaszerowała przez owalny plac, na którym, nie
wiadomo czemu, tuż obok fontanny ktoś wysypał stertę kamieni. Dookoła leżało kilka
porzuconych wiader i łopat.
Przeskakując przez walające się po
chodniku śmieci, dziewczynka znalazła się przed siedzibą burmistrza. Energicznie
zastukała do drzwi kołatką w kształcie baraniej głowy, ale nikt jej nie
odpowiedział.
Papilotta zastukała ponownie. I znowu nic: drzwi nie uchyliły się nawet o
centymetr. Wtedy królewna chwyciła stojące opodal żelazne grabie i rytmnicznie
zaczęła uderzać nimi o drzwi.
‒ Ja! Wam! Pokażę! ‒ krzyknęła. ‒ Co
za maniery! Żeby nie otworzyć królewnie?! To po prostu niesłychane! Taki brak
wychowania...
Nie zdążyła dokończyć zdania, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich
wysoki mężczyzna w surducie obszytym pomarańczowymi cekinami. Na głowie miał
zieloną perukę ozdobioną pokaźną ilością czterolistnych koniczynek.
‒ Co tu się wyrabia? ‒ zapytał
groźnie.
‒ Jestem królewna Papilotta, jedyna
córka króla Edwarda i królowej Gryzeldy z pięknego Królestwa Papilonii ‒
wyrecytowała, sapiąc ze zmęczenia. ‒ Przyszłam ‒ zawahała się na moment ‒
prosić o gościnę, pomoc i kilka wskazówek na dalszą drogę. Muszę natychmiast
porozmawiać z burmistrzem ‒ zakończyła zdecydowanym głosem.
‒ To niemożliwe ‒ powiedział
zielonowłosy lokaj i natychmiast zniknął za wejściem do ratusza.
Papilotta załomotała grabiami z całych sił i po chwili głowa lokaja ukazała
się ponownie.
‒ Przecież mówiłem: burmistrza nie
ma! To znaczy jest! To znaczy jest, ale tak jakby go nie było, więc praktycznie
go nie ma! ‒ powiedział i już miał zatrzasnąć bramę przed piegowatym nosem
Papilotty, ale sprytna królewna zdążyła wsunąć czubek pantofelka między drzwi a
ich framugę.
‒ Co to-to nie! Proszę mnie
natychmiast zaprowadzić do burmistrza! Jestem głodna, niewyspana i naprawdę nie
mam ochoty spędzić tu całego przedpołudnia!
Lokaj wzruszył ramionami i wymruczał
pod nosem:
‒ Zatem proszę za mną ‒ a potem
poprowadził Papilottę (z Żabą na ramieniu) przez długi korytarz wyłożony jasną
boazerią.
‒ Jaśnie wielmożna i szanowna
królewna Papilotta z Papilonii do wielmożnego i szanownego Lucjana Łamigłówki,
burmistrza Cekinady! ‒ zakrzyknął lokaj przy wejściu do sali obrad, po czym
wyszedł i z ulgą zamknął za sobą drzwi.
W wielkim, owalnym pokoju panował
nieporządek, który zadziwił nawet Papilottę ‒ a była ona, jak wiadomo,
mistrzynią w robieniu bałaganu. Stosy kartek zasypywały półki oraz stoliki; przejście
zagradzały poprzewracane kosze pełne ogryzków i zbrązowiałych bananowych
skórek. Prawie wszystkie szafki były pootwierane i wysypywały się z nich teczki
i pudełka zszywaczy. Przy największym biurku siedział gruby jak beczka
burmistrz Łamigłówka. Był ubrany w pomięty garnitur i pomarańczową perukę, ozdobioną małymi,
papierowymi ptaszkami. Kilka z nich, zupełnie zniszczonych, leżało na podłodze
obok.
‒ No? ‒ burknął Lucjan Łamigłówka.
Wyjął brudną chusteczkę z kieszeni spodni, podniósł perukę i wytarł spoconą
łysinę ‒ Kto cię tu wpuścił, moje dziecko?
‒ Raczej: wasza wysokość ‒ poprawiła
go Papilotta. ‒ Jestem królewną ‒ powiedziała dumnie i, przedstawiwszy również
Żabę, w kilku zdaniach streściła wydarzenia ostatniego tygodnia i poprosiła o
pomoc w dotarciu do Wielkiej Bramy Królestwa Spełnionych Życzeń.
Burmistrz patrzył w okno i wydawało się, że nie zauważał ani królewny, ani
Żaby. Bawił się cekinami wyprutymi z klap marynarki i brudną chusteczką wycierał
podkrążone oczy.
‒ Ach! ‒ westchnął nie wiadomo który
już raz. ‒ Moje życie nie ma sensu... Umieram... Po prostu umieram... ‒ położył
się na biurku i wybuchnął głośnym płaczem.
Zaskoczona królewna przerwała swoje
opowiadanie.
‒ Czy pan mnie w ogóle słucha? ‒
rzekła niecierpliwie.
‒ Umieram, och, umieram ‒ Lucjan
Łamigłówka nie zwracał uwagi na nic i na nikogo. Zanosił się głośnym szlochem,
a łzy jak wielkie grochy padały mu na brudny kołnierzyk śnieżnobiałej kiedyś
koszuli.
‒ Z jakiego powodu, jeśli można
oczywiście zapytać?
‒ To chyba jasne, królewno! Umieram
z miłości! Z jakiego innego powodu można umierać w kwiecie wieku? ‒ zaszlochał
pan Łamigłówka i wydmuchał nos.
‒ A co się stało?
‒ Panna Violetta Wąsik, wybranka mojego
serca...ona... ‒ burmistrzowi Cekinady z żalu i rozpaczy zabrakło tchu. ‒
Ona... zerwała zaręczyny i zostawiła mnie dla pewnego fryzjera, z którym
natychmiast po ślubie przeniosła się do sąsiedniego królestwa. O, rozpaczy! O,
moje biedne, złamane serce! ‒ jęknął, a potem zupełnie niespodziewanie wstał
zza biurka i wybiegł z sali.
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz