czwartek, 11 lutego 2016

Papiloty Papilotty (cz.1)






PAPILOTTA Z PAPILONII


Gdzieś pomiędzy wysokimi szczytami gór a błękitnym oceanem znajdowało się niewielkie królestwo Papilonii. Różniło się nieco od swoich sąsiadów, bo zarówno jego władcy jak i  mieszkańcy byli bardzo staroświeccy i  nie chcieli wprowadzać w życie tych wszystkich technicznych nowinek, na punkcie których oszalała reszta świata.
W Papilonii niebo było zawsze pogodne, a tęcze rozciągały się nad całym królestwem od wschodu na zachód i z północy na południe.
Właśnie tam pewnego pięknego dnia przyszła na świat królewna Papilotta. Malutka była łysa jak kolano, trochę zezowata, ale nikt ‒ nawet najpoważniejszy  członek Bardzo Poważnej Rady Królewskiej ‒ nie śmiał nazwać jej inaczej niż ślicznotką, pieszczotką, skarbusiem tatusia albo skarbeczkiem mamusi. Pewna niania musiała opuścić królewski pałac zaraz po tym, jak wykrzyknęła nad kołyską: „Och, ty moja pyzata zezulko!”. Król Edward za karę wysłał ją na emeryturę. Zagroził też  wszystkim poddanym, że jeśli  znowu  usłyszy  jakiekolwiek obraźliwe słowa o ukochanej córeczce, to każe winowajcy zawiązać język na supeł i przestanie mu wysyłać noworoczne prezenty (na Nowy Rok każdy mieszkaniec Papilonii dostawał po dwie pary czystych skarpetek, cytrynowe wafelki oraz ostatni tomik wierszy, które królowa Gryzelda pisywała wieczorami).
Papilotta wyrosła na chudą jak wykałaczka dziewczynkę. Codziennie rano nadworny fryzjer Ambroży Grzebyk wplatał w jej włosy dwadzieścia dwa papiloty, które zawiązywał kolorowymi wstążkami. Gdyby nie lekki zez i miliony piegów, królewna mogłaby uchodzić za prawdziwą piękność. Tak przynajmniej mawiała bezgranicznie zakochana w niej mama. Za nią powtarzały to ‒ choć już bez przekonania ‒ wszystkie pokojówki, guwernantki i reszta pałacowej służby. Niestety, im Papilotta była starsza, tym stawała się bardziej uparta i samolubna, a rodzice z bólem serca spełniali jej najdziwniejsze zachcianki.
Pewien smok mieszkający w jamie pod zamkiem wyprowadził się, gdy królewna skończyła sześć lat. Nie mógł już dłużej znieść jej nieustających wrzasków, pisków i tupania nogami.



PODSŁUCHANA ROZMOWA


            ‒ Królowo, jaśnie pani, królewna Papilotta wypuściła z akwarium wszystkie patyczaki ‒ poskarżyła się pewnego dnia guwernantka Papilotty. ‒ Rozbiegły się po pałacu i kucharka wpadła w histerię. Jak tak dalej pójdzie, to nie będzie dzisiaj obiadu...
            ‒ Droga Amelko, powiedz Papilotcie, żeby pozbierała patyczaki i zaniosła je do pokoju.
            ‒ Powtarzam jej to za każdym razem! Ona zupełnie nie zwraca na mnie uwagi!
Królowa złapała się za głowę, bo nie mogła już wysłuchiwać tych niekończących się narzekań. Tylko dzisiaj Papilotta odkręciła kurki w królewskich łaźniach i zalała wszystkie królewskie przedpokoje.
            ‒ To musi sią wreszcie skończyć ‒ pomyślała królowa Gryzelda. ‒ Muszę naradzić się z moim królewskim małżonkiem, bo już nikt nie potrafi poradzić sobie z naszą córką ‒ stwierdziła i weszła do sali tronowej, w której król Edward siedział na tronie i próbował zatkać uszy dwiema chusteczkami do nosa.
Obok stała królewna Papilotta i grała na akordeonie. Był to jej ulubiony instrument: miał całą masę guzików, przycisków, klawiszy oraz innych ciekawych części. Można je było wyciągać, wkładać, rozkładać i zamieniać w dowolnej kolejności. Dzięki temu „Złota konewka i zaczarowany kos” ‒ czyli jedyna piosenka, którą Papilotta potrafiła zagrać ‒ za każdym razem brzmiała inaczej.
            ‒  Proszę, przejdź się do ogrodu, córeczko ‒ poprosiła nieśmiało królowa. ‒  Chciałabym porozmawiać z twoim królewskim tatą.
            ‒ Nigdzie nie pójdę ‒ Papilotta zmarszczyła nos i wydęła usta. ‒ Właśnie grałam dla tatusia „Złotą konewkę i zaczarowanego kosa”. Papcio jest zachwycony! Prawda, tatusiu?
Król Edward nie zdążył wyjąć chusteczek z uszu, więc tylko uśmiechnął się i pokiwał głową. Po trzynastu latach wiedział już, że na pytania i prośby Papilotty należy zawsze, ale to zawsze odpowiadać: TAK.
            ‒ W garderobie znajdziesz nową sukienkę, kórą przed godziną przywieziono do pałacu ‒ powiedziała sprytnie królowa.
            ‒ Tę na Bal Karmazynowej Kokardy? ‒ zapytała z ciekawością dziewczynka, która dwa tygodnie tłumaczyła krawcowym,  jak dokładnie ma wyglądać strój, w kórym wystąpi na dorocznym balu.
            ‒ Tak. I trzeba sprawdzić, czy szwaczki obszyły falbanki dwoma rzędami pereł, jak prosiłaś, córeczko.
Papilotta zastanowiła się przez moment. Jak zwykle chciała postawić na swoim,  ale jednocześnie ciekawiło ją, czy wszystkie jej polecenia, zalecenia, wymagania i żądania zostały spełnione.
Królewna rzuciła akordeon na podłogę i wybiegła z sali tronowej. Po chwili wróciła jednak, bo przypomniała sobie, że obok tronu zostawiła skakankę, hula-hop, dwie piłki, scyzoryk, podręczny zestaw małego majsterkowicza i latawiec. Na palcach weszła do komnaty i usłyszała smutny głos swojej królewskiej matki:
            ‒ Och, drogi mężu, gdyby Papilotta miała chociaż dobre maniery. Wiesz, że nie jestem wymagająca. Wystarczyłoby, gdyby nie dłubała w nosie przy jedzeniu. Zupełnie tracę już głowę!
            ‒ Co to będzie, gdy przyjdzie czas na szukanie dla niej królewskiego narzeczonego? ‒ spytał król. ‒ Następca tronu Królestwa Mortadelli kręcił nosem na widok portreciku Papilotty. Wyobraź sobie, że nie podobały mu się jej piegi!
            ‒ Sam jest pryszczaty jak indycze jajo ‒ oburzyła się najjaśniejsza pani.
            ‒ Gdyby nasza córka była ułożona jak dobrze wychowana dziewczynka... ‒ westchnął jej małżonek.
            ‒ Albo gdyby przestała rysować po ścianach...
            ‒ I znudziła się hodowlą patyczaków...
            ‒ Albo gdyby nie wyrzucała przez okno zepsutych zabawek ‒ rozmarzył się król.
            ‒ Boję się, że nie będzie jej chciał za żonę żaden królewicz, książę ani hrabia. Ani nawet baron. Mogę się założyć, że i nadworny piekarz nie pozwoliłby swojemu synowi ożenić się z Papilottą.
            ‒ Droga żono, w czasie bezsennych nocy dręczą mnie obawy, że nikt nigdy nie przyjedzie prosić o rękę naszej córeczki.
Zasmuceni małżonkowie rozmawiali jeszcze chwilę. Królowa od razu poczuła się lepiej, bo zrzuciła cały ciężar smutków ze swojego królewskiego serca. Było tak, jak gdyby zjadła naraz kilka pączków z lukrem albo wypiła filiżankę gorącej czekolady.
Król i królowa, zupełnie pochłonięci rozmową, nie zauważyli Papilotty, która stała za kotarą osłaniającą drzwi do sali tronowej. Chwilę później dziewczynka wyszła na palcach na korytarz. Szybko doszła do stromych, marmurowych schodów i zbiegła po nich do tylnego wyjścia pałacu.

ŻYCZENIE


            ‒ Zatem tak myślą o mnie moi rodzice? Ich zdaniem nawet syn piekarza nie chciałby mnie za żonę... Wolałabym wyjć za mąż za żabę niż za tego wstrętnego chłopaka-z-bardzo-zadartym-nosem!
Papilotta rozejrzała się dookoła. W jednej krótkiej chwili wszystko straciło kolory: świat poszarzał i nawet niebo nie było już tak błękitne jak wcześniej.
Cały dzisiejszy dzień to jedna wielka okropność! Okropni byli rodzice, którzy wcale jej nie kochali. Okropne były pokojówki, bo narzekały, że potrzebowała aż dwóch godzin, żeby wybrać pantofelki na lekcję tańca z mistrzem Ballangą. Okropny był również fryzjer, który przy porannej toalecie niemożliwie ciągnął ją za włosy. Papilotta dzielnie zniosła te tortury, ponieważ uważała, że papiloty to najpiękniejsze uczesanie na świecie (a poza tym w królestwie Papilonii surowe przepisy zabraniały noszenia innych fryzur). A akurat dzisiaj pan Grzebyk był po prostu okrrrrropny! Tak jak mama i tata. Jak pokojówki. Jak ten cały wielki, marmurowy pałac. I jak te wstrętne pawie, które łażą bezczynnie po królewskich trawnikach.
Im bardziej królewna oddalała się od pałacu, tym brzydszy się jej wydawał.
            ‒ Nikt mnie tu nie kocha, nikt mnie tu nie chce ‒ pomyślała, siadając obok starej studni. Nie zauważyła nawet, że pod nieopodal pod krzakiem różowych róż przycupnęła zielonożółta żaba.
            ‒ Nie chcę was więcej widzieć na oczy! ‒ rzekła ze złością. ‒ A niech was ta studnia pochłonie! A żebyście wpadli do środka i nie umieli z niej wyjść! I żeby ten pałac też się tam jakoś zmieścił...  ‒ zanim wymówiła do końca te słowa, wokół niej w błskawicznym tempie zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy:
Z okrzykiem: ‒ Gryzeldo, kochana, co się dzieje? ‒ król Edward przeleciał nad trawnikiem i wpadł do studni. Zaraz za nim, piszcząc i wymachując rękami, wleciała do środka królowa. W studni lądowali ‒ jeden za drugim ‒ członkowie Rady Królewskiej (każdy z plikiem bardzo ważnych dokumentów w rękach), damy dworu, siedemnaście pokojówek, czterdziestu lokajów i trzech marszałków. Za nimi podążali generałowie, straż królewska, kucharze, kuchciki, ogrodnicy, piekarz, jego syn oraz niejaki pan Lusterek, zajmujący się na co dzień froterowaniem podłóg.
Królewna z otwartymi ze zdziwienia ustami obserwowała, jak kawałki muru otaczającego pałac zaczynają się odrywać od siebie i po kolei wskakują do studni. Za nimi podążyły ściany pałacu, wieże i balustrady. Schody przeskakiwały przez niską cembrowinę studni i rzucały się w jej przepastną głębinę. Tajemnicza siła zasysała krzesła, taborety, stoły, haftowane obrusy i serwetki a także niezliczone ilości talerzy. Do studni wskakiwały wyrwane z korzeniami drzewa, a końcu nad głową Papilotty przeleciał jej akordeon ‒ zakręcił młynka, po czym odbił się od ziemi i wylądował w studni.
Królewna z przerażenia zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, dookoła niej nie było już ani pałacu, ani pałacowego parku. Duży, zielony trawnik rozciągał się od linii horyzontu aż do studni. Papilotta odważyła się podejść o krok bliżej i zajrzała do środka. Studnia była tak bardzo głęboka, że dziewczynka nie mogła dojrzeć nawet powierzchni wody. Dla upewnienia się, czy woda tam aby na pewno jest, wrzuciła do środka mały kamyk. Echo mieszkające w studni odpowiedziało cichym plim ‒ plum ‒ i zamilkło.
            ‒ O rety ‒ wyszeptała z przejęciem. ‒ A jeśli któryś z naszych ogrodników dostał tym kamieniem w głowę? A jeśli trafiłam w mojego królewskiego tatusia? Albo w moją królewską mamusię? ‒ Papilotta była bardzo przestraszona i chyba pierwszy raz w życiu zastanowiła się nad tym, co przed chwilą zrobiła.
            ‒ Gdzie oni wszyscy zniknęli? ‒ zapytała na głos dziewczynka.
            ‒ Masz pecha, królewno: twoje życzenie się spełniło.
 Papilotta odwróciła się i rozejrzała dookoła. To zielonożółta żaba, siedząca nadal pod krzakiem róży, przemówiła do niej ludzkim głosem.
            ‒ Ja nie wypowiedziałam żadnego życzenia ‒ oburzyła się Papilotta, bo nie była przyzwyczajona do tego, aby ktoś miał do niej jakiekolwiek pretensje. Zwłaszcza jeśli ten ktoś był niepozorną żabą.
            ‒ A dlaczego cały pałac i jego mieszkańcy wskoczyli nagle do studni? To ty wysłałaś ich do Królestwa Spełnionych Życzeń.
Papilotta ‒ jeśli to w ogóle możliwe ‒ zdziwiła się jeszcze bardziej. Pamiętała z lekcji geografii, że Królestwo Papilonii graniczy z Księstwami Mammałygi, Pistacji i Akacji oraz Krainami Pippistrelli, Mortadelli, Caramelli i Bombolandii (przy czym ta ostatnia leży na brzegu  Bardzo Dużego Morza zwanego Oceanią). Nigdy jednak nie słyszała nawet słowa o Królestwie Spełnionych Życzeń.
            ‒ A gdzie to jest? ‒ zapytała.
            ‒ No jak to gdzie? ‒ tym razem to Żaba wyglądała na zaskoczoną. ‒ Normalnie: za górami, za lasami, za siódmą górą i siódmą rzeką. A niby gdzie indziej?
Zupełnie niespodziewanie królewna Papilotta zaczęła płakać. Od wczesnego dzieciństwa była wybitną specjalistką w udawanym płaczu i nie wiedziała nic o prawdziwych powodach do łez. A tu nagle ‒ kap, kap ‒ łzy płynęły po policzkach jedna za drugą.
            ‒ Wszystko przez to, że mnie nikt nie kocha! ‒ wykrzyknęła z rozpaczą. ‒ Mama się mnie wstydzi, tata się mnie wstydzi, pokojówki mnie nienawidzą, a pan Grzebyk co rano ciągnie mnie za włosy. I na dodatek nie chciałby mnie za żonę nawet syn piekarza, wstręty Igor-z-zadartym-nosem!
Żaba, która nic nie zrozumiała z przerywanego smarkaniem przemówienia, przewróciła oczami i westchnęła:
            ‒ Cóż, może dałaś im jakieś powody, żeby tak o tobie myśleli?
            ‒ Co? Ja? ‒ oburzyła się królewna. ‒ Jestem przecież ich skarbusiem, skarbeńkiem, perełką, motylkiem, gwiazdką i cukiereczkiem! Co tydzień nasz nadworny poeta pisuje o mnie ballady! Szkoda, że nie mam żadnej przy sobie! Słyszałaś może „Piosenkę o Dobrym Serduszku Królewny”? I dopiero po trzynastu latach mówią mi, że nikt nie może ze mną wytrzymać? ‒ królewna była na przemian to smutna, to wściekła i rozżalona. ‒ Na wszystko mi pozwalali! Na dodatek dowiaduję się, że jakiemuś Księciu-nie-wiadomo-skąd nie podoba się mój portrecik, który namalował sam mistrz Angelotto ‒ królewna zgrzytnęła zębami.
            ‒ Nie przejmuj się. Ja byłam najbrzydszą Żabą z całego rodzeństwa ‒ próbowała pocieszyć ją Żaba.
            ‒ To zupełnie inaczej niż ja, ja jestem wprost niesamowicie ładna. Wszyscy bez przerwy mi to powtarzali! Tyle że co ja teraz biedna sama zrobię? Bez mamy, taty, pokojówek? Nie mam nawet gdzie mieszkać. Został mi tylko wielki trawnik. Jak sobie poradzę bez naszych pięćdziesięciu czterech ogrodników?


POCZĄTEK WYPRAWY


Zapadł zmierzch. Zrobiło się chłodniej i królewna Papilotta pożałowała, że rano nie założyła peleryny w zieloną kratkę.
            ‒ Trzeba się rozruszać ‒ powiedziała Żaba. ‒ Zacznij śpiewać jakąś ulubioną piosenkę i podskakuj do rytmu.
Papilotta popatrzyła na Żabę ze zdziwieniem, ale posłusznie zaczęła kiwać się na piętach:

Miał ogrodnik w klatce kosa
i konewkę złotą miał...

‒ zaśpiewała drżącym z zimna głosem i natychmiast przerwała. ‒ W którą stronę trzeba iść, żeby znaleźć Królestwo Spenionych Życzeń?
            ‒ No, niestety, tego akurat nie wiem. Wiem tylko, że takie królestwo w ogóle istnieje. Słyszałam o nim od mojej kuzynki, która bardzo lubi podróżować.  Moim zdaniem nie zostaje ci nic innego, jak poczekać do świtu. Jutro na pewno coś wymyślimy! A może zjawi się ktoś, kto będzie umiał ci jakoś pomóc? ‒ uspokajała królewnę zielona Żabka, więc dziewczynka ‒ odrobinę podniesiona na duchu ‒ śpiewała dalej:

A gdy klatkę tę otworzył
porwał ptaszka zimny wiatr...

I tak dalej, i tak dalej.
Papilotta zdążyła zaśpiewać balladę o złotej konewce i zaczarowanym kosie aż dwanaście razy, zanim spostrzegła, że dookoła zrobiło się zupełnie ciemno i na bezchmurnym niebie zawisł srebrny księżyc.
            ‒ Księżyc wygląda dokładnie tak jak wafle na śniadanie ‒ z rozrzewnieniem powiedziała Papilotta. ‒ Wafle też są okrągłe. Smaruję je konfiturą z róży, a pokojówka przynosi mi jeszcze szklankę soku pomarańczowego ‒ westchnęła i przełknęła ślinę, bo była tak głodna, że  burczenie w brzuchu słychać było ‒ jej zdaniem ‒ w kosmosie.
Nagle ‒ ni stąd, ni zowąd ‒ wokół królewny zamigotało pięć złocistych punkcików. Im dłużej Papilotta im się przyglądała, tym bardziej zaczynały przypominać świętojańskie robaczki, które dziewczynka znała z Wielkiego Atlasu Przyrody Paracellinusa. Punkciki unosiły się w powietrzu, aż wreszcie usiadły na cembrowinie.
            ‒ Witaj, Papilotto, i ty, zielona Żabko! ‒ powiedział piskliwym głosikiem jeden z nich. ‒ Wiemy, co się stało i chcielibyśmy ci jakoś pomóc.
            ‒ Macie może coś do jedzenia? ‒ zapytała królewna, marząc o kolacji.
            ‒ Nie, nie ‒ roześmiały się świetliki. ‒ Możemy jedynie wskazać ci drogę do Królestwa Spełnionych Życzeń. Tak akurat się składa, że mniej więcej wiemy, gdzie się ono znajduje.
            ‒ Co to znaczy mniej więcej? ‒ zapytała marszcząc nos Papilotta, która lubiła być dobrze poinformowana.
            ‒  Och, królewno, wiemy to i owo, bywaliśmy tu i tam i myślimy, że powinnaś nam trochę zaufać. Chodź za nami! Będziemy ci oświetlać drogę przez las, bo Stary Trakt omija wszystkie wsie i miasta każdego z księstw, przez które prowadzi. Nie ma innej, krótszej drogi do Królestwa Spełnionych Życzeń. Pamiętaj jednak, że możemy wędrować tylko w nocy, bo nie przepadamy za słońcem. Jesteś gotowa?
            ‒ Jestem ‒ powiedziała smętnie królewna, która wcale a wcale nie była przygotowana na daleką wędrówkę w nieznane. Papilotta zazwyczaj nie opuszczała terenu pałacu, a jeśli już zdarzało się jej wyprawiać nieco dalej, to wtedy miała do dyspozycji piękny powóz zaprzężony w sześć gniadych koni.
            ‒ A ty, masz ochotę wybrać się  ze mną? ‒ zapytała nieśmiało Żabę.
            ‒ Tak się właśnie zastanawiam... ‒ Żaba uśmiechnęła się szeroko i przewróciła oczami. ‒ No jasne, że idę! Zawsze chciałam zobaczyć coś więcej niż ten trawnik. Teraz bez ogrodników i dam dworu będzie tu okropnie nudno. Musisz mi tylko trochę pomóc ‒ nie mogę skakać całą drogę. Rozbolą mnie nogi i zrobi mi się mnóstwo bąbli na stopach.
            ‒ Możesz usiąść mi na ramieniu, będzie ci wygodnie ‒ zaproponowała ucieszona Papilotta. ‒ Taka rozsądna Żaba może być świetnym kompanem w podróży ‒ pomyślała i poprawiła sznurowadła swoich atłasowych pantofelków.
            ‒ W drogę! Ruszajmy! ‒ zakrzyknęła Żaba ochoczo. Świetliki zatrzepotały skrzydełkami i uniosły się w powietrze, oświetlając przed stopami królewny wąską, polną dróżkę, która ciągnęła się w siną dal.


NA STARYM TRAKCIE


 Papilotta ‒ z Żabą na ramieniu ‒ szła za pięcioma złocistymi punkcikami, które prowadziły ją Starym Traktem. Królewna szybko zorientowała się, że po kilku godzinach przekroczyli granicę między Papilonią a Pipistrellą ‒ małym, rzadko odwiedzanym królestwem. Papilotta z ciekawością rozglądała się po wysokich drzewach, które szumiały groźnie  i  rzucały na ścieżkę długie cienie. W pewnym momencie zmęczona dziewczynka potknęła się i chcąc utrzymać równowagę, podparła się o stojący nieopodal krzak. Rozległ się przeraźliwy trzask, wrzask i nagle tysiące latających stworów jednocześnie zawirowało w powietrzu.
            ‒ Ratunku! Pomocy! ‒ Przerażona dziewczynka zaczęła gwałtownie wymachiwać rękami i nogami. ‒ Latające myszy! Latające myszy! ‒ krzyczała.
            ‒ To nietoperze, królewno! ‒ zawołała Żaba. ‒ Uważaj na włosy!
Ale było już za późno: kilka nietoperzy wplątało się w plątaninę włosów i papilotów na głowie królewny. Papilotta wierzgała nogami, krzyczała na cały głos i próbowała wyszarpać łopoczące skrzydłami stworzonka. W pewnej chwili, gdy wydwało się, że wirujące nad głową dziewczynki nietoperze pochłoną ją całą, przez piski i ogłuszający trzepot skrzydeł przebił się przeraźliwy, wysoki dźwięk. To Żaba gwizdała na swoich żabich palcach i ‒ o dziwo! ‒ gwizdanie to wyraźnie przestraszyło chmarę nocnych stworzeń, które w okamgnieniu odleciały w stronę ciemnego lasu.
Sparaliżowana strachem królewna przygładziła rozczochrane włosy.
            ‒ Nie zostanę tu ani minuty dłużej ‒ powiedziała drżącym głosem do świetlików i bohaterskiej Żaby. ‒ Zupełnie mnie nie dziwi mnie, że nigdy nie jeździliśmy z wizytami do tego królestwa. To okropne, okropne miejsce!
            Na całe szczęście dotarcie do granicy Pipistrelli zajęło im nie więcej niż godzinę (było to naprawdę małe królestwo, niewiele większe od pałacowego trawnika).
            ‒ Jesteśmy we Fragolazji! ‒ wykrzyknęły świetliki. ‒ Tu na pewno nie spotka nas nic przykrego ‒ dodały i ogłosiły całodzienny postój przy najbliższym strumieniu.
            Zmęczona nocnymi przygodami Papilotta z ulgą ściągnęła  pantofelki i zamoczyła stopy w wodzie. Dziewczynka zamarzyła nie tylko o wylegiwaniu się w wannie, ale i o drzemce w świeżej pościeli. Wiedziała jednak, że nie został nawet ślad po jej pięknej sypialni, łóżeczku z baldachimem i puchowych materacach, na których sypiała. Teraz mogła jedynie ułożyć się na trawie pod rozłożystą wierzbą i pozwolić ukołysać się do snu monotonnemu szumowi wody.
Po obudzeniu postanowiła nieco się ogarnąć i doprowadzić do ładu poplątane papiloty. Szybko jednak okazało się, że bez pomocy pana Grzebyka ponowne ułożenie narodowej fryzury Papilonii jest po prostu niemożliwe.
            ‒ Muszą mi wystarczyć dwa warkocze, o tak ‒ powiedziała do Żaby pływającej w strumieniu. ‒ Zawinę je dookoła głowy... Tu niebieska wstążka, tu czerwona... No, nie jest to co prawda moja ulubiona fryzura, ale cóż! ‒ uśmiechnęła się do siebie i znowu położyła się na trawie.


PERUKI I CEKINY


Dni mijały jeden za drugim, a świetliki, królewna i Żaba coraz bardziej zbliżali się do  Królestwa Spełnionych Życzeń.  Stary Trakt prowadził ich obrzeżami pomniejszych i w gruncie rzeczy nieistotnych księstw i królestw takich jak Limonadia, Zuzulacja czy Karamella Południowa. Po całonocnej wędrówce królewna była tak zmęczona, że o świcie kładła się na gołej ziemi i zasypiała od razu, zupełnie zapominając o umyciu brudnych rąk i nóg. Na dodatek dokuczał jej głód, ponieważ przez cały czas jadła wyłącznie to, co udało się zebrać w przydrożnym lesie. Żaba pomagała jej w codziennych poszukiwaniach jagód, poziomek i małmalezji, bardzo pożywnych korzonków.
Siódmego poranka świetliki, Papilotta i Żaba przekroczyli granicę Cekinady ‒ niewielkiego, wręcz niebywale malusieńkiego państwa-miasta graniczącego z Królestwem Spełnionych Życzeń.
            ‒ No, tu możemy  się już pożegnać, królewno ‒ powiedział jeden ze świetlików. ‒ My ruszamy w dalszą drogę. Od dawna marzyliśmy o długich wakacjach nad brzegami Oceanii.
            ‒ A co z nami? ‒ zapytała królewna.
            ‒ Najlepiej będzie, jeśli pójdziesz teraz do burmistrza Cekinady. On na pewno pomoże ci odnaleźć Wielką Bramę, która prowadzi do Królestwa Spełnionych Życzeń.
            ‒Tutaj dostaniemy coś dobrego do jedzenia ‒ powiedziała Papilotta do Żaby, gdy tylko zdążyły pożegnać się z sympatycznymi świetlikami. ‒ Robaczki świętojańskie mówiły, że Cekinada znajduje się za tym brzozowym laskiem ‒ dodała i podskoczyła  radości. ‒ A oto i ona!
            Wąska ścieżka zamieniła się w ubitą drogę prowadzącą do serca tej krainy: małego miasta otoczonego niskim, kamiennym murem z kilkoma okrągłymi basztami. Co dziwne, zza muru nie było widać żadnego zamku czy pałacu, a jedynie kamienice ze szpiczastymi wieżyczkami. Po ulicach spacerowali przechodnie, a tu i ówdzie jechał wóz zaprzężony w parę kucyków. Ku swojemu zaskoczeniu Papilotta zauważyła, że wszyscy nosili na głowach wysokie peruki w bardzo jaskrawych kolorach, a ich ubrania obszyte były równymi rzędami błyszczących cekinów.
            ‒ Popatrz tam! Popatrz tam! ‒ królewna szturchnęła Żabę, która drzemała na jej ramieniu. ‒ Jakie piękne ubrania! I jakie śmieszne fryzury! Spójrz na tę dziewczynkę. Na fioletowej peruce ma przyczepione biedronki! ‒ wykrzyknęła Papilotta.
Ruch na ulicy był na szczęście spory, więc nikt nie zwracał uwagi na nieznajomą dziewczynkę w pobrudzonej sukience, która palcem wskazywała na co ciekawsze fryzury mieszkańców Cekinady i bez przerwy rozglądała się dookoła.
            ‒ Tam pewnie jest piekarnia ‒ westchnęła Papilotta i łakomie przełknęła ślinę, bo z lewej strony dolatywał zapach świeżo upieczonego chleba. ‒ Nie możemy się zatrzymywać, idziemy prosto do burmistrza ‒ zdecydowała. ‒ On musi mi pomóc. Jestem przecież jedyną spadkobierczynią tronu Papilonii. Co prawda chwilowo nie istnieje  ani królestwo, ani tron, który mogłabym odziedziczyć, ale... No cóż! Teraz muszę się tylko dostać do Wielkiej Bramy i sprawa załatwiona. Trzeba jak najszybciej ratować moją królewską mamę i mojego królewskiego tatusia.
            ‒ Poczekaj, Papilotto, przecież nawet nie wiesz, gdzie szukać burmistrza ‒ powiedziała Żaba.
            ‒ Prawda! Hej, hej, dobry człowieku ‒ królewna zawołała najbliższego przechodnia. ‒ Gdzie urzęduje wasz burmistrz?
            ‒ Słucham?
            ‒ Gdzie urzęduje burmistrz?
            ‒ No jak to gdzie? Tam, gdzie zawsze ‒ w ratuszu!
Papilotta musiała mieć bardzo zdziwioną minę, bo przechodzień ‒ wysoki mężczyzna z sumiastym wąsem i ogniście czerwoną peruką ‒ sam od siebie dodał:
‒ To ta kamienica z najwyższą wieżyczką. Proszę spojrzeć, tak, ta ze złotym kogucikiem i chorągiewką na szczycie. Ale nie wiem, czy burmistrz dzisiaj przyjmuje, od miesiąca ratusz jest zamknięty. Przepraszam, ale ja muszę już iść ‒ skłonił się lekko i ruszył w swoją stronę.


NIESZCZĘŚCIA BURMISTRZA ŁAMIGŁÓWKI


            Papilotta nic a nic nie przejęła się słowami nieznajomego. Ona sama była przecież królewną, więc jakiś tam burmistrz po prostu musi ją przyjąć, zaprosić na obiad, a następnie ‒ to nie ulega wątpliwości ‒ przydzielić jej jakiś pokój, w którym znalazłoby się wygodne łóżko do spania. Dopiero teraz, u celu podróży, Papilotta zdała sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczona. Dlatego też szybko przemaszerowała przez owalny plac, na którym, nie wiadomo czemu, tuż obok fontanny ktoś wysypał stertę kamieni. Dookoła leżało kilka porzuconych wiader i łopat.
            Przeskakując przez walające się po chodniku śmieci, dziewczynka znalazła się przed siedzibą burmistrza. Energicznie zastukała do drzwi kołatką w kształcie baraniej głowy, ale nikt jej nie odpowiedział.
Papilotta zastukała ponownie. I znowu nic: drzwi nie uchyliły się nawet o centymetr. Wtedy królewna chwyciła stojące opodal żelazne grabie i rytmnicznie zaczęła uderzać nimi o drzwi.
            ‒ Ja! Wam! Pokażę! ‒ krzyknęła. ‒ Co za maniery! Żeby nie otworzyć królewnie?! To po prostu niesłychane! Taki brak wychowania...
Nie zdążyła dokończyć zdania, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki mężczyzna w surducie obszytym pomarańczowymi cekinami. Na głowie miał zieloną perukę ozdobioną pokaźną ilością czterolistnych koniczynek.
            ‒ Co tu się wyrabia? ‒ zapytał groźnie.
            ‒ Jestem królewna Papilotta, jedyna córka króla Edwarda i królowej Gryzeldy z pięknego Królestwa Papilonii ‒ wyrecytowała, sapiąc ze zmęczenia. ‒ Przyszłam ‒ zawahała się na moment ‒ prosić o gościnę, pomoc i kilka wskazówek na dalszą drogę. Muszę natychmiast porozmawiać z burmistrzem ‒ zakończyła zdecydowanym głosem.
            ‒ To niemożliwe ‒ powiedział zielonowłosy lokaj i natychmiast zniknął za wejściem do ratusza.
Papilotta załomotała grabiami z całych sił i po chwili głowa lokaja ukazała się ponownie.     
            ‒ Przecież mówiłem: burmistrza nie ma! To znaczy jest! To znaczy jest, ale tak jakby go nie było, więc praktycznie go nie ma! ‒ powiedział i już miał zatrzasnąć bramę przed piegowatym nosem Papilotty, ale sprytna królewna zdążyła wsunąć czubek pantofelka między drzwi a ich framugę.
            ‒ Co to-to nie! Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do burmistrza! Jestem głodna, niewyspana i naprawdę nie mam ochoty spędzić tu całego przedpołudnia!
            Lokaj wzruszył ramionami i wymruczał pod nosem:
            ‒ Zatem proszę za mną ‒ a potem poprowadził Papilottę (z Żabą na ramieniu) przez długi korytarz wyłożony jasną boazerią.
            ‒ Jaśnie wielmożna i szanowna królewna Papilotta z Papilonii do wielmożnego i szanownego Lucjana Łamigłówki, burmistrza Cekinady! ‒ zakrzyknął lokaj przy wejściu do sali obrad, po czym wyszedł i z ulgą zamknął za sobą drzwi.
            W wielkim, owalnym pokoju panował nieporządek, który zadziwił nawet Papilottę ‒ a była ona, jak wiadomo, mistrzynią w robieniu bałaganu. Stosy kartek zasypywały półki oraz stoliki; przejście zagradzały poprzewracane kosze pełne ogryzków i zbrązowiałych bananowych skórek. Prawie wszystkie szafki były pootwierane i wysypywały się z nich teczki i pudełka zszywaczy. Przy największym biurku siedział gruby jak beczka burmistrz Łamigłówka. Był ubrany w pomięty garnitur i  pomarańczową perukę, ozdobioną małymi, papierowymi ptaszkami. Kilka z nich, zupełnie zniszczonych, leżało na podłodze obok.
            ‒ No? ‒ burknął Lucjan Łamigłówka. Wyjął brudną chusteczkę z kieszeni spodni, podniósł perukę i wytarł spoconą łysinę ‒ Kto cię tu wpuścił, moje dziecko?
            ‒ Raczej: wasza wysokość ‒ poprawiła go Papilotta. ‒ Jestem królewną ‒ powiedziała dumnie i, przedstawiwszy również Żabę, w kilku zdaniach streściła wydarzenia ostatniego tygodnia i poprosiła o pomoc w dotarciu do Wielkiej Bramy Królestwa Spełnionych Życzeń.
Burmistrz patrzył w okno i wydawało się, że nie zauważał ani królewny, ani Żaby. Bawił się cekinami wyprutymi z klap marynarki i brudną chusteczką wycierał podkrążone oczy.
            ‒ Ach! ‒ westchnął nie wiadomo który już raz. ‒ Moje życie nie ma sensu... Umieram... Po prostu umieram... ‒ położył się na biurku i wybuchnął głośnym płaczem.
            Zaskoczona królewna przerwała swoje opowiadanie.
            ‒ Czy pan mnie w ogóle słucha? ‒ rzekła niecierpliwie.
            ‒ Umieram, och, umieram ‒ Lucjan Łamigłówka nie zwracał uwagi na nic i na nikogo. Zanosił się głośnym szlochem, a łzy jak wielkie grochy padały mu na brudny kołnierzyk śnieżnobiałej kiedyś koszuli.
            ‒ Z jakiego powodu, jeśli można oczywiście zapytać?
            ‒ To chyba jasne, królewno! Umieram z miłości! Z jakiego innego powodu można umierać w kwiecie wieku? ‒ zaszlochał pan Łamigłówka i wydmuchał nos.
            ‒ A co się stało?

            ‒ Panna Violetta Wąsik, wybranka mojego serca...ona... ‒ burmistrzowi Cekinady z żalu i rozpaczy zabrakło tchu. ‒ Ona... zerwała zaręczyny i zostawiła mnie dla pewnego fryzjera, z którym natychmiast po ślubie przeniosła się do sąsiedniego królestwa. O, rozpaczy! O, moje biedne, złamane serce! ‒ jęknął, a potem zupełnie niespodziewanie wstał zza biurka i wybiegł z sali. 


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz