Spotkałam go dawno temu za miastem
na wąskim
moście między jawą i snem,
czytał
gazetę, objadał się ciastem
w majowy
wietrzny i słoneczny dzień.
I
widywałam go potem codziennie,
od świtu
do zmierzchu zawsze siedział sam,
nosił
czarny melonik, a zamiennie:
zielony
cylinder ‒ starszy, siwy pan.
Miał
torbę zapiętą na dwa haczyki,
w niej
kilogramy tęczowych guzików,
srebrzystą
wagę, małe odważniki,
grabki,
łopatkę, mnóstwo flakoników.
„Przepraszam,
co robi pan na tym moście?”
„Przychodzę
tu często, dokładnie jak ty,
Patrzę na
rzekę, przyglądam się wiośnie
i
zarabiam na życie, sprzedając sny”.
Myślałam:
‒ Może brak mu piątej klepki?
Szukam w
kieszeni: znalazłam dwa grosze!
„Niech
więc mi pan spakuje do torebki...
Sześć
deko snów kolorowych, poproszę”.
„Zażyj
pastylkę wieczorem przed spaniem,
rozgryź i
popij gorącą herbatą.
A jakich
snów sobie życzysz, kochanie?”
„Takich,
co pachną cukrową watą!”
„Mam sto
snów do wyboru,
sto snów do koloru,
zielone ‒
szalone,
różowe ‒
rozmarzone:
o
zakochanych księżniczkach,
czarodziejskich
trzewiczkach,
podróżach
dalekich,
rusałkach
znad rzeki,
mlecznej,
gwiezdnej drodze,
domku na
jednej nodze,
huśtawce
z pajęczyny,
złotych
włosach dziewczyny,
o rybce,
co spełnia marzenia ‒
to wszystko
jest do wyśnienia!”
Chcę
płacić, ale powstrzymał mnie gestem.
„Schowaj
pieniądze, maleńka, nie warto.
Masz
szczęście, bo w dobrym humorze jestem,
akurat
dziś sny rozdaję za darmo!”
Podniósł
walizkę, uchylił kapelusza,
nie mówił
wcale, czy spotkamy się znów.
Patrzyłam,
jak wolno w stronę miasta rusza
mój nowy
przyjaciel ‒ sprzedawca snów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz