Leśna polana
‒ To tutaj? ‒ szepnęła Lili,
mała czarodziejka. ‒ Niemożliwe! Musiałam pomylić adres ‒ pisnęła cicho, żeby
nie mógł usłyszeć jej Ropuch, który powoził wozem zaprzężonym w cztery myszy
polne. Wóz był załadowany po brzegi kuframi Lili, a na obu jego bokach widniał
napis: WPROWADZKI ‒ WYPROWADZKI ‒
Maurycy B. i Spółka.
‒ Wysiadać, moja panno! ‒
rzekł basowym głosem Maurycy. ‒ Panna przestanie medytować! Na rozstaju dróg w
lewo aż do bukowego lasu? Dowiozłem? Dowiozłem! I co panna wytrzeszcza te swoje
niebieskie ślepia? Niech lepiej nie robi min i zabiera pakunki.
Lili ‒ chcąc nie chcąc ‒
zeskoczyła na ziemię i rozejrzała się dookoła. Ścieżkę obrastały kępy strzępiastych
traw. Nad nimi kołysały się gałęzie dzikiej róży, za którą wysoko w niebo wyrastały
drzewa mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni.
Woźnica burknął coś pod
nosem, więc Lili zaczęła przenosić walizki w pobliże spróchniałego pnia
leżącego nieopodal.
Kiedy tylko wóz zniknął za
zakrętem, mała czarodziejka rozprostowała pomięte w podróży skrzydełka i trzy
razy machnęła nimi na próbę.
‒ Ciotko Adelo! A niech cię
mrówka uszczypnie! ‒ sapnęła ze złością.
To miała być ta wychwalana w
listach rezydencja (Kochana siostrzenico!
Mój dom jest kwintesencją dobrego smaku)? Luksusowa willa (Kochana siostrzenico! Masz okazję
zamieszkać w prawdziwym pałacu! Jest w nim toster, ekspres do kawy i dwa
termofory!)?
A tu? Zamiast obiecanego
apartamentu ‒ kłoda spróchniałego drzewa,
w której ona, Lili, ma mieszkać przez cały następny rok?
Mała czarodziejka minęła
walący się płot oraz zarośnięty chwastami ogródek. Chwilę potem otworzyła drzwi
i weszła do kuchni. W półmroku dostrzegła kredens z mnóstwem kolorowych szybek,
fotel i zastawiony filiżankami stół. Płytę żeliwnego piecyka przykrywały
niedomyte patelnie, a ze zlewu wyrastała sterta talerzy. Na jej szczycie ‒ tuż
pod sufitem ‒ chwiał się porcelanowy imbryk.
Lili podeszła do okna,
odsłoniła zasłony, a potem zajrzała do łazienki.
‒ Hmmm... ‒ chrząknęła,
podnosząc z podłogi dziurawą skarpetkę. Druga, identyczna, wisiała na lampie.
‒ Przynajmniej jest wanna! ‒
szepnęła. ‒ A to co? ‒ spojrzała na lustro pokryte bazgrołami zrobionymi
czerwoną szminką. ‒ Wiadomość dla mnie? ‒ Lili zauważyła, że hieroglify
kończyły się na kafelkach. ‒ Witaj w
moich skromnych progach, kochana! ‒ sylabizowała powoli. ‒ Życzę Ci powodzenia. Baw się dobrze! Ps.
Utrzymuj dom w należytym porządku, podlewaj piwonie i nie budź za wcześnie Sybilli!
Twoja ciotka Adela.
Kto to jest Sybilla? ‒
zapytała samą siebie, szybkim krokiem przemierzając maleńkie mieszkanie. Nie
miała jednak czasu na rozwiązywanie zagadek, bo jej wzrok przykuły drzwi ukryte
za wysokim oparciem fotela.
Czyżby to była spiżarnia? ‒
pomyślała i weszła do środka.
Znalazła się w pokoju,
którego ściany zastawiały szafy, szafki, regały i etażerki, wypchane po brzegi
butelkami. Stojący w rogu kaflowy piec obwieszony był papryczkami i warkoczami
czosnku, a z sufitu zwisały bukiety suszonych ziół i kwiatów.
‒ Piękny bałagan ‒ Lili
przerzuciła kilka książek leżących na stole i wróciła do kuchni. Była już
bardzo głodna, więc postanowiła zrobić sobie drugie śniadanie.
‒ Herbata! Zasmażane buraczki
‒ Lili oblizała się ze smakiem. Wyciągnęła z walizki słoik oraz pudełka z
prowiantem. Niepewnie zerknęła w stronę kuchni, bo nigdy jeszcze nie rozpalała
ognia w żeliwnym piecu, który nie tylko miał ażurowe drzwiczki, ale na dodatek
opierał się na czterech wygiętych nóżkach.
‒ To nie może być wcale takie
trudne ‒ powiedziała i zdecydowanym krokiem ruszyła przed dom, aby pozbierać
gałązki na rozpałkę.
Nowi znajomi
Kilka minut później ‒ gdy
mała czarodziejka kąpała się w wannie, marząc o talerzu buraczków ‒ rozległ się
przeraźliwy krzyk:
‒ Ratunku! Las się pali!
Ratunku!!!
Lili natychmiast wyjrzała
przez okno łazienki ‒ na pierzastym liściu rumianku siedział trzmiel i
wydzierał się wniebogłosy:
‒ Ratunku! Pożar! Na pomoc!
Lili jeszcze bardziej
wychyliła głowę i dopiero wtedy zauważyła, że z kuchennego okna wydobywają się
kłęby dymu.
‒ Co ja narobiłam?! ‒ zapytała,
ubierając się w pośpiechu. Bez zastanowienia przeskoczyła przez okno, obiegła
pień drzewa, po czym dotarła do środka przez główne drzwi. Na szczęście nigdzie
nie było widać ognia! Krztusząc się i zasłaniając nos ręką, uchyliła lufcik i
wydostała się na zewnątrz.
‒ Pożar! Pali się! Ratunku! ‒
wołał trzmiel, który wyglądał jak wielka puchata pszczoła ze zwiniętą trąbką
zamiast nosa.
‒ Czy mógłbyś przestać tak
wrzeszczeć? ‒ zapytała Lili. ‒ Nic się nie stało. To tylko dym. Musiałam coś
pomylić, nie umiem palić w piecu.
‒ Wiesz, czym grozi pożar w
lesie? ‒ trzmiel ze złości wysunął trąbkę do przodu.
‒ To nie był pożar ‒ upierała
się Lili.
W tej samej chwili z
sąsiedniego drzewa zeskoczyła wiewiórka.
‒ Co się dzieje? ‒ zapytała.
‒ Gdzie się pali?
Lili bez słowa pokazała na
siwą smugę dymu.
‒ Nic się nie pali. Dołożyłam
do piecyka trochę kory, pewnie była mokra... ‒ przyznała.
‒ Co się stało z tą miłą
czarodziejką mieszkającą w dziupli? ‒
wiewiórka błyskawicznie okrążyła pień i wsadziła głowę do drzwi.
‒ Znasz ciotkę Adelę? ‒
zdziwiła się Lili.
‒ Wszyscy znamy ‒
odpowiedziała wiewiórka.
‒ Niezupełnie... ‒ zmieszał
się trzmiel. ‒ Ja widziałem ją tylko kilka razy. Przylatuję tu od niedawna. Tak
naprawdę powinienem wylęgnąć się późnym latem, ale coś mi się pomieszało i
obudziłem się już teraz ‒ dodał przepraszającym tonem. ‒ W gnieździe robotnice
przeganiają mnie z kąta w kąt, mają strasznie dużo roboty z larwami, więc
fruwam sobie to tu, to tam i zwiedzam łąki, las... Mam na imię Nino ‒
przedstawił się.
‒ Pola ‒ dodała wiewiórka. ‒
A ty?
‒ Jestem Lili. Ciotka Adela
wyruszyła w wyprawę dookoła świata, a ja opiekują się jej mieszkaniem ‒ wyjaśniła.‒
Zapomniałam powiedzieć, że ja też jestem czarodziejką.
‒ Prawdziwą czarodziejką? ‒
zapytał uszczęśliwiony Nino.
‒ Najprawdziwszą ‒ głos Lili
stawał się coraz pewniejszy. ‒ Cały rok chodziłam do szkoły dla wróżek i
czarodziejek. Teraz mam wakacje ‒
odwróciła się, by pokazać, jak potrafi zamachać swoimi skrzydełkami.
Niestety, nie zrobiło to żadnego wrażenia na trzmielu, który był posiadaczem
pary wspaniałych, przeźroczystych skrzydeł.
‒ Umiesz coś jeszcze? ‒
chciała wiedzieć Pola.
‒ N-noo... tak! Oczywiście! ‒
zająknęła się Lili. Na całe szczęście nie musiała pokazywać już żadnych nowych
trików, ponieważ tuż obok na liściu łopianu pojawiła się para ślimaków.
Czary-mary
‒ Gdzie się pali? ‒ odezwały
się ślimaki.
‒ Trochę się spóźniliście ‒
wiewiórka pomachała ogonem na powitanie.
‒ Tobie, Pola, łatwo mówić ‒
odparł jeden z winniczków. ‒ Na całe szczęście wybraliśmy się na spacer w te
strony.
‒ Wyruszyliśmy już tydzień
temu ‒ mruknął drugi ślimak. ‒ I chyba zostaniemy aż do kolejnego deszczu. Mamy
zamiar schować się pod tym krzakiem ‒ machnął czułką w stronę łopianu.
Lili chrząknęła niepewnie.
‒ To znaczy, że będziemy sąsiadami?
‒ zapytała. ‒ Jestem Lili, mieszkam sama w tym zwalonym pniu.
‒ Sama? ‒ roześmiały się
ślimaki, a wiewiórka zachichotała złośliwie.
‒ O co chodzi? Nic nie
rozumiem.
‒ Nie szkodzi, niedługo się
przekonasz ‒ machnęła łapką Pola.
‒ Ona jest czarodziejką ‒
szepnął przejęty Nino, unosząc się w powietrzu nad bulwiastymi skorupkami
ślimaków.
‒ A to ciekawe! ‒ zawołały
chórem winniczki. ‒ Dawno nie widzieliśmy prawdziwej czarodziejki. Pokaż nam
jakąś sztuczkę ‒ wyrecytowały, a Pola podskoczyła z radości i zaczęła bić
brawo.
‒ Masz czarodziejską różdżkę?
‒ zapytał nieśmiało Nino.
‒ No pewnie, że mam! ‒
odpowiedziała Lili. ‒ Taką specjalną, zrobioną na miarę z gałązki wierzby.
‒ Umiesz wyczarować z dyni
karocę? Znasz przepis na napój magiczny? Potrafisz zamienić myszy w konie? Nic
w coś? ‒ Pola i ślimaki prześcigały się w pomysłach, a Lili wyglądała tak,
jakby miała ochotę uciec.
‒ Musicie mi wybaczyć ‒
rzekła wreszcie ‒ jestem zmęczona podróżą, muszę się rozpakować...
‒ Nie! No co ty?! Jedna mała
sztuczka? Dla prawdziwej czarodziejki to pestka!
‒ No dobrze ‒ westchnęła
Lili, wyjmując z kieszeni krótką różdżkę.
Liczydło, straszydło,
deszczówka i słota ‒
chcę pantofle mieć ze złota!
‒ wyrecytowała głośno i
wyraźnie, a Nino, Pola i ślimaki uważnie wpatrywali się w pomarańczowe kapcie
czarodziejki, które ani trochę nie zmieniły koloru.
‒ No tak ‒ Lili ze
zdenerwowania przygryzła wargę. ‒ Dawno nie ćwiczyłam ‒ machnęła różdżką i
kilka razy powtórzyła zaklęcie. ‒ To jednak na pewno umiem zrobić ‒ zacisnęła
mocno oczy i uniosła się kilka centymetrów nad ziemią.
‒ Tylko tyle? ‒ zapytała
zdziwiona Pola, a ślimaki prychnęły wyniośle.
‒ Och! Znam jeszcze całe
mnóstwo różnych zaklęć i czarów! ‒ oznajmiła Lili, po czym podskoczyła i
chwyciła się złamanego źdźbła trawy. Cztery razy okręciła się na nim jak na
drążku. ‒ Hopla! Hopla! Hop! ‒ zawołała, a chwilę później wylądowała lekko na
ziemi.
Skłoniła się jak baletnica
czekająca na owacje. Nic jednak takiego się nie stało: dookoła panowała cisza i
Lili zrozumiała, że powiedziała coś, czego nie powinna powiedzieć.
‒ Nie waż się wymieniać tego
imienia na głos ‒ wyszeptał wreszcie przerażony ślimak.
‒ Nigdy przenigdy ‒ dodała
spanikowana Pola.
‒ O co chodzi? ‒ chciała
wiedzieć Lili.
‒ Hopla to
stra-stra-straszliwa wiedźma, która mieszka w tej gęstwinie obok bagniska ‒
pokazał drżącą ręką Nino.
‒ Czarownica chodzi po lesie,
zbiera zioła, warzy tajemnicze mikstury... Nikt dokładnie nie wie, czym się
zajmuje ‒ dorzucił znaczącym tonem drugi winniczek.
‒ W pobliżu jaskini Hopli znikają
zwierzęta ‒ Pola aż zatrzęsła się ze strachu. ‒ Pewnego dnia moja cioteczna
siostra, orzesznica, poszła zbierać żołędzie i słuch po niej zaginął.
‒ Mówili też o trzech
wróblach i pewnej ryjówce...
‒ Mogły porwać je lisy ‒
mruknął trzmiel ‒ albo puszczyk.
‒ Albo któraś z tych
bezczelnych srok ‒ przytaknęła Pola.
‒ Nic nie rozumiem ‒ odezwała
się cicho Lili.
‒ Ale mogła to być sprawka
Hopli! ‒ zdecydowały ślimaki. ‒ Jest niebezpieczna i lepiej trzymaj się od niej
z daleka.
‒ A co z czarodziejską sztuczką
Lili? ‒ zapytał nieopatrznie Nino.
‒ No wiesz! ‒ zgodnie
stwierdziły oburzone ślimaki. ‒ To miała być czarodziejska sztuczka? Każdy, kto
ma dwie ręce i nogi, potrafi zrobić to samo. To nie są żadne czary ‒ dodały, po
czym odwróciły się i odeszły posuwistym krokiem.
‒ Ja też uciekam! ‒ pisnęła
Pola. ‒ Do zobaczenia! ‒ zawołała i w kilku skokach znalazła się na czubku
dębu.
‒ Hmmm. No ten, tego... ‒ wymruczał trzmiel i usiadł na liściu.
‒ Słuchaj, Nino, nie obraź
się, ale idę do domu.
‒ Zobaczymy się jeszcze? ‒
zapytał prosząco.
‒ No pewnie... Przecież
wiesz, gdzie mieszkam ‒ powiedziała i weszła do kuchni.
Po nieudanym pokazie czarów
Lili zupełnie straciła apetyt, ale zmusiła się do spałaszowania wystygłych
buraczków, siedmiu pierogów i kawałka ciasta. Była bardzo małą czarodziejką i
gdyby nie jadła wystarczająco dużo, w mgnieniu oka zmniejszyłaby się jeszcze
bardziej. A najbardziej ze wszystkiego nie lubiła człapać w za dużych
pantofelkach i ubierać się w zbyt obszerne sukienki.
Walizka Sybilli
Tej nocy Lili spała tak
mocno, że nie obudziłby ją nawet wybuch wulkanu. Od czasu do czasu wydawało się jej, że słyszy
dziwny hałas, ale w takich momentach przewracała się na drugi bok i zatykała
uszy poduszką. Rankiem, kiedy otworzyła oczy, zorientowała się, że zza okna
dobiega nieustanny szum, pisk i kwik.
‒ Co to może być? ‒ podniosła
się na łóżku i wyjrzała na zewnątrz.
Po ścieżce okalającej
niewielki ogródek ciotki Adeli, biegały trzy małe zające, piszcząc i śmiejąc
się przeraźliwie. Gdzieś wśród gałęzi drzew śpiewały ptaki, a zaraz za płotem
kłóciły się biedronki.
Lili z hukiem zamknęła okno.
Tu jest głośniej niż na
autostradzie! ‒ pomyślała.
Po śniadaniu postanowiła
podlać piwonie, więc wyciągnęła z szopy konewkę, a potem ruszyła na grządki.
‒ Ciotka Adela... ta się zna
na czarach! ‒ westchnęła z zazdrością, patrząc na kwiaty i rzędy miniaturowych
warzyw. ‒ Muszę to wszystko powyrywać ‒ zdecydowała, przyglądając się chwastom
rosnącym między łodygami pomidorów i koperku. ‒ Najpierw wykopię dołek, do
którego będę wyrzucać te zielska ‒ poszła po łopatę i machnęła nią zaledwie
kilka razy, gdy nagle grudki ziemi zaczęły się poruszać.
Lili zamarła ze strachu.
Z płytkiego otworu wyłonił
się najpierw długi, puszysty ogon, a zaraz za nim pokazał się popielaty grzbiet
i spore uszy. Po chwili ‒ prychając i parskając na cały głos ‒ z dziury
wydostało się zwierzątko podobne ni to do wiewórki, ni to do myszy. Patrzyło na
Lili okrągłymi, czarnymi oczami, w których iskrzyły się złowrogie błyski.
‒ Prosiłam, żeby mnie nie
budzić?! Mogłam jeszcze pospać z tydzień, a tu co? Krzyczą! Skaczą mi po głowie!
Stukają łopatą! ‒ ni to mysz, ni wiewiórka ujęła się pod boki.
‒ Przepraszam ‒ odważyła się
zapytać Lili ‒ kim pani jest?
‒ Się mnie pyta, kim jestem?
Mam na imię Sybilla, jestem popielicą! Bardzo zdenerwowaną popielicą, którą
ktoś był łaskaw za wcześnie obudzić! ‒ powiedziała z przekąsem.
‒ Ach, to pani! ‒ westchnęła
Lili, przypomnając sobie wiadomość od ciotki. ‒ Nie miałam pojęcia, gdzie panią
szukać. Najmocniej przepraszam za tą pobudkę.
‒ Ty pewnie jesteś
siostrzenicą Adeli? ‒ Sybilla poruszyła sterczącymi wąsikami. ‒ Nie ma rady, co
się stało, to się nie odstanie. Pomożesz mi z walizką ‒ dodała zdecydowanym
głosem.
Zdezorientowana Lili
przypatrywała się popielicy, która zaczęła grzebać w ziemi i przy pomocy łopaty
wydobyła zniszczoną walizkę.
‒ Czas poszukać dziupli dla
mnie ‒ zdecydowała Sybilla. ‒ Słuchaj no, mała, weź walizkę, a ja rozprostuję
nogi ‒ podskoczyła, zrobiła kilka przysiadów i trzy fikołki w przód.
‒ Ta walizka jest cięższa ode
mnie ‒ poskarżyła się Lili. ‒ Co ty tu trzymasz?
‒ Pościel, zapasowe
prześcieradła, metr sznurka, szczoteczkę do zębów... ‒ wyliczała Sybilla. ‒ A
teraz koniec dyskusji ‒ zarządziła, pokazując palcem na walizkę. ‒ Ja będę
ciągnąć, ty będziesz pchać. Najpierw sprawdzimy te buki ‒ spojrzała w górę na
korony drzew, które sięgały błękitnego nieba.
‒ Nie mogłabyś zamieszkać
gdzieś niżej? ‒ zaproponowała Lili, patrząc z nadzieją na krzaki dzikiej róży.
‒ Nigdy w życiu ‒ roześmiała
się Sybilla. ‒ My, popielice, uwielbiamy skakać po najwyższych gałęziach.
Lili i jej nowa znajoma
spędziły całe południe na poszukiwaniu wygodnej, pustej dziupli. Mała czarodziejka
pilnowała walizki, a tymczasem popielica obiegała dęby i jawory .
‒ Co się stało? ‒ zapytała
Sybilla, kiedy po raz kolejny została przegoniona przez rozzłoszczone ptaki. ‒
Wszędzie zajęte! Jak nie sikorki, to dzięcioły. A jak nie dzięcioły, to
gburowaty kowalik, który zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Dwie godziny później udało
się jej wreszcie znaleźć niezamieszkaną szczelinę w strzelistym klonie.
‒ Słuchaj, Lili, musiała
zajść jakaś pomyłka ‒ powiedziała popielica. ‒ No nie! ‒ wykrzyknęła nagle. ‒
To ja spałam za długo! Gdyby nie ty,
mogłabym się wcale nie obudzić albo przespać połowę lata. Jestem ci bardzo
wdzięczna! Dziękuję! Do zobaczenia, mała! ‒ Sybilla połaskotała Lili puchatym
ogonem, a potem ‒ sapiąc i dysząc ‒ zabrała się za wnoszenie walizki.
Mała czarodziejka pomachała
jej na pożegnanie i pomyślała, że najwyższy czas wrócić do domu. Nie jadła nic
od śniadania i czuła, że znowu zaczyna się kurczyć.
Magiczne eliksiry
Tego samego popołudnia do
drzwi Lili zapukał motyl Rusałek.
‒ Ja po napój miłosny ‒
wyszeptał nieśmiało.
‒ Słucham? ‒ zdziwiła się
mała czarodziejka.
‒ Miał być gotowy na dziś ‒
wyjaśnił nieznajomy właściciel tęczowych skrzydeł. ‒ Adela powiedziała, że
będziesz wiedziała o co chodzi.
‒ Napój miłosny? ‒ powtórzyła
Lili jak papuga. ‒ Zaraz wracam! ‒ zawołała i pobiegła pędem do pracowni
ciotki.
‒ Napój miłosny... napój
miłosny... ‒ mamrotała, przeglądając szafki wypchane buteleczkami różnej
wielkości i kształtów. ‒ Maść rozgrzewająca, nalewka na apetyt ‒ czytała na
głos etykiety. ‒ Krople miętowe, szampon z brzozy ‒ karafka wypełniona gęstym
płynem wyślizgnęła się Lili z rąk. ‒ Jeszcze chwileczkę! Momencik! ‒ krzyknęła
do motyla. ‒ Jest! ‒ ucieszyła się, ponieważ znalazła słoik z przyklejoną
kartką: Na napój miłosny. Pod spodem
znajdował się dopisek: Rozcieńczyć, dodać
p. albo l. i wstrząsnąć.
Lili, nie namyślając się długo,
przełożyła dwie łyżki brunatnego mazidła do garnka i dolała do niego wrzątku z
czajnika.
‒ Co to jest to na P? ‒
rozejrzała się po kuchni. ‒ Już wiem! Pieprz! ‒ podskoczyła z radości i
chwyciła za młynek. Na koniec wszystko wymieszała i przelała do butelki.
‒ Jestem bardzo wdzięczny za
pomoc ‒ zaczerwienił się Rusałek, gdy tylko Lili wręczyła mu napój. ‒ Już tyle
czasu staram się o pannę Cytrynkę... a jestem taki nieśmiały... Adela obiecała,
że ... i wtedy może panna Cytrynka... dziękuję ‒ mruknął pod nosem, wzbijając
się w powietrze.
W tej samej chwili Lili
usłyszała nad sobą głośne bzzz... bzzz...
‒ Bzzz... Witaj sąsiadko!
Miło mi cię poznać. Jestem Luka! ‒ przedstawił się chrząszcz, którego głowa
ozdobiona była parą wielkich rogów.
‒ Sąsiadko? ‒ zdziwiła się
Lili. ‒ Do dzisiaj wydawało mi się, że mieszkam tu sama.
‒ Hi! Hi! ‒ zaśmiał się
chrząszcz. ‒ Poczekaj do wieczora ‒ dodał tajemniczo. ‒ Przyszedłem po
lekarstwo na moje skrzydła: zmatowiały zupełnie od słońca. Adela powiedziała...
‒ Że będę wiedziała czego
szukać, tak? ‒ Lili zacisnęła usta i bez słowa ruszyła w kierunku pracowni.
Czym można posmarować takie
piękne, wielkie skrzydła? Nie zaszkodzi, jeśli jeszcze raz użyję tej pomady ‒
pomyślała nakładając maść, którą użyła do zrobienia magicznego napoju dla
motyla. ‒ Cu-do-wnie się błyszczy! ‒ stwierdziła z zadowoleniem, dolewając
nieco szamponu z brzozy. ‒ Tylko odrobinę, dla rozrzedzenia...
‒ Gotowe! ‒ zawołała i podała
jelonkowi rogaczowi miksturę.
Smarowidła, napary, nalewki
W ciągu następnej godziny
Lili musiała przygotować krem dla myszy i maść na korzonki żółwia błotnego.
Zaraz potem zjawiła się żołędnica, kuzynka Sybilli, która cierpiała na wątrobę
i potrzebowała naparu z pokrzywy. Chwilę później przyszedł jeż (chciał kupić
coś na porost kolców), zakatarzona łasica oraz pewna żaba, walcząca od tygodnia
z nieustającą czkawką.
Lili wydawało się, że drzwi
jej nowego domu nie zamykają się wcale.
Już po wizycie pierwszego
gościa zorientowała się, że etykiety na słoikach i butelkach niekoniecznie
opisują to, co znajduje się w środku. Dzbanek, w którym powinien być wyciąg z
rumianku, śmierdział czosnkiem i cebulą, a karafkę oznaczoną napisem „syrop
buraczany” wypełniał złotawy, cuchnący płyn.
Co to ma znaczyć, ciotko Adelo?
‒ pomyślała Lili, a ręce zatrzęsły się jej przy odmierzaniu nalewki z kwiatów
głogu.
Nie miała odwagi przyznać, że
nie zna się ani na ziołach, ani na czarodziejskich wywarach. W szkole miała
trudności z wymyśleniem lekarstwa na spuchnięte kolana, a o samodzielnym
przygotowaniu herbaty na nieśmiałość nie mogła nawet marzyć.
Przecież to nie może im
zaszkodzić ‒ zamieszała w kociołku stojącym na piecu. ‒ Ciotka Adela z
pewnością nie trzyma tu nic takiego, co może być niebezpieczne dla zdrowia ‒
pocieszała samą siebie i trzy raz machnęła różdżką. ‒ W końcu odrobina spokoju!
‒ pomyślała, wychodząc przed dom.
I wtedy się zaczęło.
Coś w pobliżu zastukało i
zaszeleściło. Tajemnicze szmery zaszemrały jeszcze głośniej i wyraźniej.
Zaniepokojona Lili odwróciła głowę i oto, co zobaczyła na pniu:
Spomiędzy łusek kory
wyskakiwały podłużne, niebieskie chrząszcze pokryte czarnymi plamami. Gdy tylko
owady wyprostowały gigantyczne, dwubarwne czułki, zaczęły podskakiwać z
radości:
‒ Hurrrrra!
‒ Nareszcie!
‒ W końcu na wolności!
‒ Cztery lata w tym buku to
stanowczo za dużo!
Głośne powitania trwały aż do
samego wieczora. Wtedy chrząszcze wyciągnęły maleńkie instrumenty i po chwili
cała okolica rozbrzmiewała dźwiękami banjo i ukulele.
‒ Czy mogliby państwo grać
trochę ciszej?! ‒ zawołała Lili w stronę grających i tańczących owadów. ‒
Niektórzy zamierzają iść spać!
‒ No to miłych snów!
Dobranoc! Pchły na noc!
‒ Karaluchy pod poduchy!
‒ Komary do pary!
‒ A pająki na łąki! ‒ nowi
sąsiedzi przekrzykiwali się nawzajem i chichotali na cały głos.
Oburzona Lili weszła do
środka i z hukiem zatrzasnęła drzwi. Leżąc w łóżku wpatrywała się w sufit i
słuchała stukotu maleńkich nóżek, które nad jej głową wybijały rytm skocznej
piosenki country. Na dodatek gdzieś spod podłogi dało się słyszeć dziwne chrobotanie.
‒ Czy tam jest jakiś korytarz?
Piwnica? Jutro trzeba sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi ‒ ziewnęła mała
czarodziejka. ‒ Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała kupić stopery do uszu.
Bardzo ci dziękuję, ciotko Adelo ‒ mruknęła. ‒ Miałam mieć ciszę i spokój, a tu
co? Równie dobrze mogłabym zamieszkać na środku skrzyżowania! ‒ naciągnęła
kołdrę na głowę i zaczęła liczyć barany.
Skargi i zażalenia
Następnego ranka Lili
obudziło pukanie w kuchenne okno.
‒ Nareszcie! Dobijam się już
od pół godziny ‒ powiedział Luka, jelonek rogacz. ‒ Co ty wyprawiasz?
‒ Ja? ‒ zdziwiła się Lili,
przecierając zaspane oczy. ‒ Stało się coś?
Luka odwrócił się i pokazał
swoje olbrzymie skrzydła, po których spływała piana.
‒ I co ty na to? ‒ zapytał. ‒
Nie dość, że nie przestaje się pienić, to jeszcze swędzi! Drapię się po plecach
od północy! ‒ burknął ze złością i ruszył w stronę swojej siedziby, trochę na
lewo od drzwi wejściowych mieszkania Lili. ‒ A! I zrób coś z tym szalonym
motylem Rusałkiem. Śpiewa pod pajęczyną Kasandry od wschodu słońca. Wypił
butelkę napoju miłosnego twojego autorstwa, moja droga. Nie wiem, jak długo
Kasandra wytrzyma te jego trele i pienia. Stara pajęczyca bez przerwy jest w
złym humorze. Tak między nami: motyl bardzo źle ulokował swoje uczucia ‒ warknął
Luka i zniknął za ciemnozielonymi liśćmi barwinka.
Kto to jest Kasandra? ‒ miała
ochotę zapytać Lili, pędząc w kierunku wskazanego przez Lukę krzewu. Zupełnie
zapomniała, że jest nieuczesana i że ma na sobie szlafrok. Z przerażeniem
zobaczyła znajomego Rusałka, który wydzierał się wniebogłosy i przygrywał na
ukulele (Lili mogła się założyć, że pożyczył gitarę od jednego z jej niebiesko-czarnych sąsiadów).
Oczy Kasandry jak niezabudki,
na zgrabnych nóżkach zgrabniutkie butki!
Za jeden uśmiech, najdroższa, kochana,
będę ci śpiewał od nocy do rana!!!
‒ zakochanym spojrzeniem wodził po krzakach
jeżyn oplątanych pajęczą siecią.
‒ Proszę pana! Proszę pana! ‒
krzyknęła Lili. Wydawało się jej, że pajęczyca przypatruje się Rusałkowi
łakomym wzrokiem. ‒ Zapraszam do mnie na śniadanie! Tędy, proszę! ‒ chciała
pociągnąć motyla za sobą, ale on chwycił się z całej siły łodygi koniczyny.
W tym samym momencie włochate
nogi Kassandry poruszyły się zwinnie i ‒ nie wiadomo kiedy ‒ pajączyca znalazła
się tuż obok nich.
‒ Uciekamy! ‒ wrzasnęła Lili,
bo wielkie szczękoczułki otwierały się i zamykały tuż nad głową motyla. ‒
Natychmiast! ‒ szarpnęła go za skrzydło i dopiero wtedy Rusałek raczył zauważyć
małą czarodziejkę.
‒ Co-co się sta-sta-ło? ‒
zdążył wyjąkać motyl, gdy Lili udało się oderwać go od łodygi. Mała
czarodziejka ruszyła do ucieczki co sił w nogach, a motyl ‒ zamiast unieść się
w powietrze ‒ biegł, potykając się co chwilę
‒ Żebym was tu więcej nie
widziała ‒ fuknęła zezłoszczona Kasandra i znikła w gęstwinie jeżyn.
Lili z trudnością ciągnęła za
sobą opierającego się Rusałka (Kasandro!
Gdzie jesteś, szczęście moje?). W końcu zdyszana dotarła do zwalonego buka.
Bardzo się zdziwiła, gdy dostrzegła tam spory tłum stojący przed furtką jej
nowego domu.
‒ Nareszcie wróciłaś! ‒
zapiszczał jeż i pokazał na różowo-fioletowe kolce. Z uszu żółwia, którego
ryjówki przyniosły na noszach, wydobywał się żółty dym. Obok podskakiwała mysz,
a za każdym podskokiem wypuszczała przez nos bańki mydlane.
‒ To mają być czary? To mają
być lekarstwa? Dobrze, że nikt jeszcze nie wyzionął ducha! Twoje eksperymenty
mogły się źle skończyć! ‒ rozległy się oburzone głosy. ‒ Co z ciebie za
czarodziejka? Adela była prawdziwą czarodziejką!
Zawstydzona Lili patrzyła na
czubki kapci i czuła, że jej policzki oblewa gorący rumieniec. Nie wiedziała,
co odpowiedzieć. Nagle ‒ nie wiadomo skąd i jak ‒ z nieba runęła ulewa.
Zwierzątka w popłochu rozbiegły się na wszystkie strony. Tylko poruszające się
liście i trzask łamanych gałązek dowodziły, że ktoś tu przed chwilą był.
Smutki małej czarodziejki
Lili siedziała przy stole i
patrzyła na krople deszczu spływające po szybie. Pierwszy raz od dawna poczuła
się samotna i z całego serca zatęskniła za strychem kamienicy, w której do
niedawna mieszkała.
Nigdy nie powiedziała żadnemu
z nowych znajomych, dlaczego tak naprawdę przeprowadziła się na leśną polanę.
Nie pisnęła nawet słowem, że została zawieszona w szkole na cały następny rok
szkolny i, za namową ciotki, przeniosła się do jej mieszkania (Kochana siostrzenico! Bardzo się cieszę, że
dyrektor pozwolił Ci zdawać egzamin poprawkowy. U mnie znajdziesz ciszę
potrzebną do nauki. Nikt nie będzie Ci przeszkadzał. W spokoju przestudiujesz
wszystkie zioła i rośliny; do teraz widywałaś je tylko w książkach albo w
sklepie zielarskim. Ps. Nie zapomnij podręczników!). Lili nie wiedziała, że
na leśnej polanie zastanie mnóstwo niedokończonych spraw Adeli. Jak na tak małą
czarodziejkę, było ich odrobinę za dużo.
Dlaczego nie powiedziałam im
od razu, że wcale nie znam się na esencjach i nalewkach? ‒ zastanawiała się
Lili. ‒ Pewnie musiałabym się przyznać, że oblałam eliksiry, a z czarów miałam
ledwo tróję... Może gdybym nie wysadziła
w powietrze laboratorium... Dobrze, że nikomu nic się nie stało ‒ westchnęła. ‒
Nauczycielka dopiero niedawno oddała mi różdżkę. Skąd miałam wiedzieć, że wymieszanie
dwudziestu składników może doprowadzić do takiego wybuchu? No i nie trzeba było
rozbijać okien w klasie przy rzucaniu zaklęć powiększających ‒ przypomniała
sobie ‒ ani zamieniać woźnego w purchawkę...
‒ Puk! Puk! ‒ dało się
słyszeć przez jednostajny szum deszczu.
Lili otworzyła drzwi: na
progu stał owinięty w lipowy liść Nino. Głowę osłaniał polnym dzwonkiem, który
był tak duży, że zsuwał się trzmielowi aż na trąbkę.
‒ Mogę wejść? ‒ zapytał.
‒ No jasne ‒ mruknęła Lili.
‒ Nie poszłaś na przyjęcie do
tych zwariowanych niebieskich chrząszczy, które mieszkają nad tobą? ‒ Nino
otrzepał mokre skrzydełka. ‒ Rozaliny, bo tak się nazywają, zaprosiły do siebie
pół lasu.
Mina Lili jasno wskazywała na
to, że nie dostała zaproszenia na zabawę.
‒ No tak ‒ speszył się Nino ‒
mogłem się od razu domyślić.
‒ Nie powinnam tu przyjeżdżać
‒ powiedziała nagle Lili.
‒ Nie żartuj! Ja bardzo cię
lubię ‒ zaczerwienił się trzmiel. ‒ Jesteś miła, masz skrzydełka podobne do
moich, umiesz latać... No ‒ poprawił się ‒ nie tak dobrze jak ja, ale za to o
wiele lepiej niż mysz albo żółw.
‒ Nie nazwałabym to lataniem
‒ szczerze przyznała Lili. ‒ Ledwo potrafię unieść się kilka centymetrów nad
ziemią.
‒ Ale...
‒ Nie chciałam narobić
problemów... Nie chciałam nikogo okłamać. Po prostu nie przyznałam się, że
żadna ze mnie czarodziejka... zawiesili mnie w szkole... A tu nagle wszyscy zaczęli
przychodzić po kleiki i maści. Ciotka Adela ma taki bałagan w pracowni!
Pozamieniała chyba wszystkie etykiety na butelkach... Chciałam tylko pomóc... ‒
mamrotała bezładnie Lili.
‒ No właśnie! ‒ ucieszył się
Nino. ‒ Chciałaś pomóc! O to chodzi! Nie chciałaś nikogo oszukać ani zaszkodzić.
Po prostu nie wyszło, zdarza się.
Mała czarodziejka uśmiechnęła
się smutno.
Nino opatulił się lipowym
listkiem i nasunął kapelusz na głowę.
‒ Trzymaj się, uszy do góry!
‒ powiedział, wychodząc.
W tym samym momencie pod
drzwiami Lili z pluskiem wylądowała czarno-żółta jaszczurka trzymająca list w
zębach.
‒ Cześć i czołem, muchy z
rosołem! ‒ zawołała, wypluwając kopertę. ‒ Tu masz wiadomość od kuzynki
Sybilli, tej łysawej żołędnicy. Pisze, że następnym razem, kiedy będziesz
próbowała leczyć jej wątrobę, musisz się postarać, żeby przy okazji nie
rozbolał ją żołądek i lewe płuco. Od wczoraj leży w łóżku i stęka. A tak poza
tym, to jestem Sandi Salamander ‒ niespodziewany gość skłonił się nisko ‒
mieszkam z drugiej strony pnia! Piętro niżej pod twoją podłogą wykopałem kilka
fantastycznych korytarzy. Nie widzieliśmy się jeszcze, bo wychodzę na zewnątrz
w nocy, kiedy ty akurat śpisz. Uwielbiam spacery w czasie takiej wspaniałej
ulewy jak teraz! No to cześć i pa! ‒ zawołał Sandi i wybiegł na ścieżkę, żeby
potarzać się w błocie.
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz