Lili wyszła z domu, kiedy
pierwsze promienie słońca przeświecały przez gałęzie drzew. Zamknęła za sobą
bramkę i ruszyła w stronę dębów. Pamiętała z rozmowy z Sybillą, że
gdzieś tam, daleko przy bagnisku, mieszka Hopla-czarownica.
Mała czarodziejka przemykała między mchami i
paprociami. Ukryty w gęstwinie rudzik nawoływał głośno : tik, tik, tik, a chór
ptasich szczebiotów, ćwierkań i świergotów odpowiadał mu jak echo. To kosy i sikorki
witały nowy dzień. Las szumiał tajemniczo, a obłoki różowej mgły unosiły się w
powietrzu.
Lili przeskakiwała z liścia na listek, z
trawy na trawę, z korzenia na korzeń. Im bardziej zbliżała się do bagniska, tym
wolniej szła. Jej serce biło coraz mocniej ‒ nie wiedziała czy ze zmęczenia,
czy może ze strachu.
‒ Jeśli nie zrobię tego teraz, to nie zrobię
nigdy. Będę musiała się spakować i wrócić na poddasze ‒ westchnęła, a potem w
tej samej sekundzie potknęła się i upadła na ziemię, która zaczęła osuwać się
pod jej nogami. Lili, krzycząc i piszcząc przeraźliwie, spadała w głąb
przepastnej nory, a drobne kamyki staczały się razem z nią. Wreszcie udało się
jej złapać za wystający korzeń i wbić czubki butów w gliniastą ziemię.
Co będzie, jeśli nikt mnie tu nie znajdzie? ‒ pomyślała. ‒Albo jeśli zaraz wróci właściciel tej jaskini? Niekoniecznie musi być przyjaźnie
nastawiony do małych czarodziejek. A jeżeli w ogóle nie lubi gości? A co, jeśli
nikt tu nie zaglądał od dziesięciu lat? I nikt nie usłyszy moich krzyków?
Na wszelki wypadek postanowiła jednak zawołać
na cały głos:
‒ Ratunku! Pomocy!
Po kilku minutach ‒ które Lili wydały się
dłuższe niż rok szkolny ‒ jej głos nieco osłabł. Nie była w stanie rozprostować
skrzydełek, bo otwór nory był zbyt wąski. Kurczowo trzymała się korzenia, ale
coraz bardziej bolały ją ramiona i zdrętwiałe palce. Już miała się poddać i
runąć na dno jamy, gdy nagle... gdzieś nad jej głową pojawił się długi,
drewniany drąg. Lili zacisnęły zęby, chwyciła patyk ostatkiem sił i zaczęła przesuwać się w kierunku wyjścia.
Kilka chwil później ‒ spocona, brudna i
rozczochrana ‒ stanęła oko w oko z Hoplą. Nie musiała pytać, kim jest ta
zasuszona starowinka ubrana w różową koszulę nocną i połatany płaszcz. Jej
twarz przecinały niezliczone zmarszczki, a małe, brązowe oczka patrzyły z
ciekawością. Spod chustki związanej nad czołem w węzeł wymykały się
kosmyki siwych włosów.
Lili była tak przerażona, że nie potrafiła
wydusić z siebie ani jednego słowa.
‒ Miałaś szczęście, że akurat tędy
przechodziłam ‒ zaskrzeczała Hopla, poprawiając kosz na plecach. Wystawały z
niego liście i zielone gałązki.
‒ Szukałam pani i wpadłam do dziury.
‒ Nornice już dawno temu wyprowadziły się z
tych jam ‒ głos Hopli przypominał dźwięk, który wydają nienaoliwione okiennice
ciotki Adeli. ‒ Te korytarze to świetna pułapka na gapiowatych spacerowiczów ‒
przewróciła oczami i zapytała:
‒
Czemu zawdzięczam wizytę w tym niegościnnym zakątku lasu?
‒ Przyszłam po radę ‒ odważyła się
odpowiedzieć Lili, a wiedźma roześmiała się na całe gardło.
‒ Co się musiało stać, że mała czarodziejka
zjawia się u leśnej czarownicy? No, no ‒ zacmokała ‒ zapraszam w moje skromne
progi. Mieszkam niedaleko. Widzisz te drzewa oplecione bluszczem? Tam jest moja
jaskinia. Chodź za mną!
Przy herbacie
‒ Wpadłaś w niezłe tarapaty ‒ zaśmiała się
Hopla, kiedy wymyta do czysta i opatulona w koc Lili zakończyła swoją opowieść.
Stara czarownica postawiła na stole dzbanek herbaty,
a Lili ostrożnie powąchała kubek.
‒ Nie bój się, nie otruję cię ‒ szepnęła
Hopla. ‒ Truję tylko w czwartki i w niedziele, a ty akurat masz szczęście:
dzisiaj jest piątek! ‒ zarechotała złośliwie i dopiero wtedy Lili zorientowała
się, że żartuje.
‒ Dlaczego zjawiłaś się u mnie?
‒ Bo ‒ zająknęła się mała czarodziejka ‒ tak
mi wstyd... i szkoda tego biednego Rusałka... wypił miksturę i zakochał się w
pajęczycy... Mysz wydmuchiwała przez nos bańki mydlane... Wszyscy mają przeze
mnie same kłopoty. Ty znasz się na ziołach i na czarach, więc.. ‒ Lili łyknęła
herbaty, rozglądając się po skalnej siedzibie Hopli. Jej mieszkanie bardzo
przypominało pracownię ciotki Adeli. W kącie, za zasłonką, stało łoże zrobione
z gałązek i mchu. One dwie siedziały przed wejściem do jaskini, tuż przy
wielkim palenisku ułożonym z równo ociosanych kamieni.
‒ Mieszkasz tu sama? ‒ zapytała Lili
niespodziewanie.
‒ Lubię być sama. Przez wiele lat pomagałam
mieszkańcom lasu. A to łysina, a to złamana noga, a to złamane serce ‒ Hopla
uśmiechnęła się prawie bezzębnym uśmiechem. ‒ Potem doszłam do wniosku, że
jestem już za stara. Zjawiła się Adela, która z ochotą przejęła moje obowiązki.
Lata mijały, nie pokazywałam się na przyjęciach twojej ciotki, więc zaczęli
szeptać, że zwariowałam ‒ Hopla poprawiła węzeł chustki i dodała:
‒
Musisz być bardzo odważną czarodziejką, jeśli zaryzykowałaś i przyszłaś
tu do mnie.
‒ Ja? ‒ zdziwiła się Lili. Wiedziała, że
jeśli tylko się postara, to potrafi być miła i uczynna. Nauczyciele bez przerwy
powatrzali, że jest zdolna, choć bardzo roztargniona i zapominalska. Ale
odważna? Tego jeszcze nie mówił jej nikt.
‒ Łatwo było obwinić mnie za zniknięcie
takiego czy innego leśnego stworzonka ‒ odezwała się znowu Hopla. ‒ A przecież
w lesie bez przerwy ktoś znika ‒ popatrzyła na posmutniałą minę Lili i dodała
niemal natychmiast:
‒ Ale pojawia się też nowe życie. Poczekaj do
wiosny, przekonasz się sama ‒ zamilkła na sekundę, po czym zawołała dziarskim
głosem:
‒ Wypiłaś?! To dobrze! Weź te kalosze. Taki
piękny poranek to najlepsza pora na zbieranie bławatków. Zanim rosa obeschnie,
dojdziemy na Wielką Łąkę! Koszyk na plecy i ruszamy!
Poradnik zielarki
Hopla wiedziała o ziołach wszystko. Umiała
wytłumaczyć, dlaczego należy je zbierać rano i w południe, z których gatunków
trzeba zrywać tylko listki, a z których kwiat lub korzeń. Lili została u niej i
przez cały czas nie rozstawała się z notesem, w którym zapisywała rady i porady
nowej znajomej.
Rumianek
‒ na herbatę, na szampon, dobry na oparzenia i niestrawność.
Pokrzywa
‒ na krwawienie z nosa, łupież i biegunkę; świeżą i młodą można dodać do jajecznicy.
Bratek
polny (ważne!) ‒ na
pryszcze.
Szczaw
‒ do zupy albo do wywabiania plam z atramentu i rdzy.
Lili razem z Hoplą suszyła kwiaty i liście,
sporządzała wyciągi, olejki i nalewki. Każdego ranka wyprawiała się z wiedźmą
na poszukiwanie odpowiednich składników potrzebnych do warzenia czarodziejskich
eliksirów. W czasie długich spacerów po lesie Lili dowiedziała się, które zioła
użyć do kąpieli na zmęczone nogi (miętę i rumianek), czym przecierać twarz,
kiedy pojawią się pierwsze zmarszczki (wodą z kwiatem lipy) i co dodać do pasty
twarogowej (dziki czosnek).
Lili ‒
mimo odcisków na stopach ‒ bardzo lubiła te wędrówki. Wyruszały o brzasku, a w
południe siadały pod baldachimem paproci rosnących w pobliżu strumyka. Wyciągały
z koszyka drugie śniadanie: kanapki i świeżo zerwane poziomki.
Hopla nigdy nie wypytywała o to, co mała
czarodziejka robiła przed przybyciem na leśną polanę. Wiedźma nie była wścibska
i uważała, że każdy ma prawo do swoich tajemnic. Zasypywała za to Lili
najrozmaitszymi wskazówkami:
‒ Nigdy nie wkładaj ziół do plastikowych
torebek!
Albo:
‒ Korę drzew zbieraj tylko na przedwiośniu,
kiedy drzewa zaczynają puszczać soki.
‒ Wyrzuć te pożółkłe liście! Potrzebujesz
młodziutkich listków.
‒ Nie pij wody z wazonu, w którym stały
konwalie.
‒ Słucham? ‒ oburzyła się Lili. ‒ Czy ja
wyglądam na osobę, która może wypić wodę z wazonu?
‒ Powtarzam: nie pij! ‒ mruknęła Hopla. ‒ Ja
tam swoje wiem! Konwalia to trująca roślina, tylko lisy mogą jeść jej liście.
Dla małych czarownic i całej reszty jest zabójcza ‒ ostrzegła.
Wyprawa ratunkowa
Zaraz za jaskinią Hopli bujnie rozrastał się
pierzasty skrzyp polny. Na jego gałązkach Lili
wieszała kwiaty dziurawca, kiedy nagle usłyszała coś, co bardzo ją
zaniepokoiło: najpierw głośny gwizd, a potem pisk i wrzask.
‒ Mamy cię!
‒ Jesteś otoczona!
‒ Poddaj się!
Zdziwiona Lili wyjrzała zza kamieni.
Spomiędzy kęp traw, bluszczy i łopianów wyskakiwały znajome postacie: Nino,
Sybilla, Sandi Salamander, Pola, jeż, i mysz. Nad nimi wszystkimi unosiła się
chmara niebieskoskrzydłych chrząszczy, motyl Rusałek oraz Luka. Na samym końcu
pojawił się stary żółw, cały w bandażach. Po jego skorupie pełzły dwa
winniczki.
‒ Do ataku! ‒ wrzasnął na cały głos Nino i
prychnął głośno przez swoją trąbkę.
Hopla ‒ gotująca wywar z kory sosny ‒ stała
nieruchomo przy palenisku i rozglądała się niepewnie dookoła. W tym samym
momencie z gałęzi sąsiedniego drzewa spadł na nią grad orzechów laskowych.
‒ A masz! A masz! ‒ krzyknęła żołędnica i
napięła procę.
‒ Ty wstrętna czarownico! ‒ ryknął jelonek
rogacz, nacierając do przodu swoim wielkim porożem. ‒ Oddaj Lili!
‒ Wiemy, że jest tu u ciebie! ‒ podskakiwała
jaszczurka, trzymająca w łapach zaostrzony patyk.
‒ Nie boimy się! ‒ zawołała mysz uzbrojona w
plastikowy widelec z ułamanym zębem. Przy każdym podskoku z jej nosa wylatywały
tęczowe bańki mydlane.
‒ Sandi potraktuje cię swoim jadem, to od
razu zaczniesz inaczej śpiewać! ‒ wygrażała się wiewiórka, zrywając szyszki z
najbliższego świerka. ‒ Desant z powietrza!
‒ Jesteś aresztowana! Ręce do góry! ‒ pisnął
motyl Rusałek i usiadł Hopli dokładnie na czubku kartoflowatego nosa.
‒ Nie ujdzie ci to na sucho! ‒ chórem
nawoływały ślimaki. ‒ Uwaga! Uwaga! Czas na naszą tajną broń! ‒ na te słowa jeż
zwinął się w kulę i już-już miał ruszyć do ataku, kiedy Lili przecisnęła się
przez rozkrzyczany tłum i zawołała najgłośniej jak umiała:
‒ Co tu się dzieje?!!!
W jednej sekundzie wszyscy zamilkli i
spojrzeli na nią.
‒ Ty żyjesz! ‒ wykrzyknął z ulgą Nino i
zakręcił młynka w powietrzu.
‒ Hurrra! ‒ zatańczył obok uradowany Sandi. ‒
Dwa tygodnie szukaliśmy cię po całym lesie! Baliśmy się, że Hopla zjadła cię na
śniadanie!
‒ Albo zamieniła w guzik!
‒ Albo że cię więzi w klatce i nie daje nic
do jedzenia!
‒ Albo że cię więzi w klatce i daje duuużo do
jedzenia, żebyś utyła i potem...
‒ Słucham? ‒ zdziwiła się Lili. ‒ Co wy
opowiadacie? Hopla pozwoliła mi tutaj zostać, uczę się o ziołach,
kwiatach... ‒ zająknęła się.
‒ Czy to znaczy, że nie zostałaś porwana?
‒ Nigdy w życiu! Sama tu przyszłam! I mam
zamiar zostać. Jeśli tylko zgodzisz się na to, Hopla ‒ zwróciła się
do starej wiedźmy.
Hopla zamieszała w kociołku i zmarszczyła
czoło:
‒ Jesteś potrzebna na polanie ‒ machnęła
łyżką. ‒ Będziesz tu zawsze mile widziana, możesz mnie odwiedzać, dopóki leśnych
ścieżek nie zasypie śnieg. Nie musisz się o mnie martwić: lubię swoją samotnię.
A poza tym, to nie mogę mieszkać z osobą, która chrapie tak głośno jak ty ‒
mruknęła Hopla i zajęła się przelewaniem wywaru do butelek.
Zapasy na zimę
Jeszcze tego samego dnia Lili wróciła do
mieszkania w zwalonym pniu buka. Gromada leśnych stworzonek odprowadziła ją pod
samą bramkę. Pola i Sybilla wyłożyły pakunki, które mała czarownica zabrała od
Hopli: woreczki suszonych ziół i jagód, notatnik, kilka nowych przepisów na
maści i magiczne napoje (Hopla była specjalistką od zielarstwa, ale na
tradycyjnych czarach znała się równie dobrze. Miała nawet różdżkę z gałązki
głogu).
Lili od razu zabrała się do pracy: uważnie
śledziła zapiski i przyrządzała magiczne dekokty. Jeż odzyskał
naturalny kolor kolców. Kuzynka Sybilli wyleczyła wątrobę, a Rusałek ‒ po
wypiciu miodu akacjowego wzmocnionego kilkoma zaklęciami ‒ zaczął z daleka omijać pajęczynę Kasandry.
‒ Masz szczęście, że nie było cię tutaj ‒ stwierdził Nino siedzący na parapecie. ‒ Nasz zakochany wzdychulec oszalał z miłości,
a Kasandra, hmmm..., znasz Kasandrę, zagroziła, że pożre go żywcem, jeśli nie
przestanie wyśpiewywać tych swoich rymowanek:
Nie
sypiam i nie jem,
wciąż
tęsknię i płaczę!
Serce
moje śpiewa,
gdy rano cię zobaczę!
‒ przedrzeźniał Rusałka trzmiel.
Mijał dzień za dniem. Lili zajęła się
przygotowaniem zapasów na zimę, bo ‒ jak powiedziała Hopla ‒ lato to najlepsza
pora na zbieranie ziół i owoców leśnych. Przy pomocy Sybilli i Sandiego szykowała
jagodowe konfitury i sok z malin. Kiedy dojrzały jeżyny, znosiła do spiżarni
okrągłe, czarne owoce, a potem przez dwa dni gotowała z nich kompot.
‒ Te na zupę!
‒ Te do suszenia!
‒ Te do gulaszu!
‒ Te do octu! ‒ wyliczały.
Od czasu do czasu, kiedy tylko miała wolną
chwilę, odwiedzała Hoplę. Pewnego razu Nino nieśmiało zaproponował, że pójdzie
razem z nią. Wrócił z wyprawy bardzo zadowolony, ponieważ w pobliżu jaskini
rosła różowa koniczyna, której nektar po prostu uwielbiał.
Materac dla leśnej wiedźmy
‒ No i kto by pomyślał? ‒ mruknęła Hopla
kpiącym jak zawsze głosem. ‒ Taka mała czarodziejka, a tyle potrafi ‒ pokręciła
głową nad słoikiem pomady na porost włosów. ‒ Lato powoli się kończy. Co
zamierzasz robić zimą, kiedy prawie wszyscy twoi przyjaciele ułożą się do snu?
‒ Ułożą się do snu? ‒ powtórzyła jak echo
zdziwiona Lili, która do niedawna mieszkała w wielkim mieście i nie miała
pojęcia o obyczajach panujących w lesie.
‒ I jeże, i żołędnica zaszyją się głęboko w
swoje nory i dziuple. Obudzą się dopiero wiosną. Nie wiedziałaś o tym?
‒ Sybilla również? ‒ odpowiedziała pytaniem
na pytanie.
‒ I nawet Sandi Salamander.
Mała czarodziejka posmutniała. Ledwo zdążyła
przyzwyczaić się do myśli, że ma przyjaciół, a teraz okazuje się, że z
większością z nich będzie się musiała pożegnać na długie miesiące.
‒ Hej, Lili! Głowa do góry! ‒ Hopla
uszczypnęła ją w policzek. ‒ Nie powiedziałam, że zostaniesz na polanie
zupełnie sama. Będziesz miała do towarzystwa Polę, myszy, a nawet kreta. Muszę
ci go przedstawić! Może przylecą gile i jemiołuszki? To bardzo sympatyczne
stworzonka, lubią grać w karty. Nie będziesz się z nimi nudziła.
‒ A ty?
‒ O! ‒ stara czarownica uśmiechnęła się od ucha
do ucha. ‒ Późną jesienią odpoczywam i piszę pamiętniki. W najmroźniejsze dni
wyspiam się przykryta mchem i owinięta w puch z mniszka polnego ‒ westchnęła z
zachwytem, po czym, jak to ona, żwawo podskoczyła na krześle i zawołała:
‒ Dobrze, że sobie przypomniałam! Chodź Lili,
pomożesz mi!
Godzinę później były już na Wielkiej Łące,
którą pokrywały białe, puchate dmuchawce.
‒ To najprostszy sposób na wygodną poduszkę, kołdrę albo miękki materac ‒ wiedźma podskakiwała najwyżej jak się dało,
żeby dosięgnąć puszystej kuli na długiej, sprężystej łodydze.
Lili przypatrywała się dmuchawcom, które
wyrastały z kępek liści mniszka polnego (jeszcze kilka tygodni temu razem z
Hoplą gotowały majowy miodek z jego żółtych
kwiatków).
Nagle zawiał wiatr i wielkie kule rozsypały
się w okamgnieniu.
‒ Łap to! Łap! ‒ krzyczała Hopla, która
chwyciła się łodygi i ‒ kurczowo uczepiona ‒ huśtała się raz w prawo, raz w
lewo.
Lili wyciągnęła ręce do góry i zaczęła
podskakiwać. Zacisnęła mocno oczy i odbiła się jeszcze raz: na moment uniosła
się wysoko i złowiła tańczący w powietrzu, podobny do parasola puch. Przez
sekundę wydało się jej, że płynie nad ziemią uczepiona miniaturowej łodyżki.
Gdybym była jeszcze odrobinkę lżejsza ‒
pomyślała. ‒ Tylko trochę, ociupinkę? Może wtedy mogłabym wzbić się do góry i
razem z pyłkiem dmuchawca polatać nad łąką? ‒ rozmarzyła się.
‒ Lili?! ‒ zaskrzeczała Hopla i mała
czarodziejka natychmiast spadła na ziemię. ‒ Czy byłabyś łaskawa ściągnąć mnie
z tej łodygi? Mam już swoje lata! Jeszcze ktoś mnie zobaczy! Tej zimy obejdę
się bez nowej poduszki ‒ mruknęła lekko obrażonym głosem.
Lili na dmuchawcu
‒ Tędy! Tędy, proszę! Na prawo! ‒ krzyczał
Sandi, wskazując drogę tuzinowi zółto-czarnych salamander, które popychały
przed sobą wózki pełne składanych łóżek i leżaków. ‒ Korytarzem w dół i na prawo! Proszę nie robić tłoku! W przyszłym
tygodniu przyjadą jeszcze kuzyni zza strumienia! Też muszą się zmieścić! ‒
tłumaczył zaaferowany.
Lili przycupnęła na kamieniu obok wejścia do
nory Sandiego. Ze smutkiem przyglądała się salamandrom układającym się do
zimowego snu. Popatrzyła na ogródek ciotki Adeli ‒ trzydzieści centymetrów pod
ziemią spała Sybilla, która jako pierwsza zapadła w zimowy letarg.
‒ Przypilnujesz walizki! Stare to, twarde i
niewygodne! Postaw ją sobie w pokoju ‒ powiedziała, żegnając się z Lili. ‒
Przykryjesz obrusem i elegancki stolik jak znalazł.
Z zaciśniętym gardłem Lili przecisnęła się
przez tłum krewnych Sandiego. Przechodząc obok swojego kuchennego okna, zajrzała do
środka: kredens i spiżarnia były pełne słoików konfitur i eliksirów. Z
kaflowego pieca w pracowni zwisały girlandy suszących się prawdziwków. Tuż
obok w szufladzie starej szafki drzemał Nino ‒ niezwykły trzmiel, który (przy
pomocy napoju wzmacniającego) jako pierwszy w historii swojego rodu postanowił
przetrwać zimę.
W powietrzu czuć było zapach jesieni. W
koronach drzew, w dziuplach i norach słychać było przygotowania do odlotów. Tu
kos zamiatał swoje gniazdo, tu spóźniony świergotek pakował kufry.
Lili w podskokach dobiegła na Wielką Łąkę. Trawy
szumiały jednostajnie, a maleńkie pajączki snuły jedwabne nitki, które fruwały
w powietrzu. Samotna kula dmuchawca huśtała się rytmicznie. Delikatny puch ‒
jeden po drugim ‒ odrywał się i unosił prosto w lazurowe niebo.
Lili bez zastanowienia wdrapała się na
łodygę.
Nie jadłam jeszcze drugiego śniadania! ‒
pomyślała z radością. Usiadła na czubku i poddała się monotonnemu kołysaniu.
Obok niej huśtał się ostatni, pojedynczy puszek. Lili wyszeptała kilka słów i
uderzyła o niego czarodziejską różdżką. Chwyciła się mocno a potem...
Pęd wiatru uniósł ją wysoko i po chwili
szybowała nad łąką uczepiona miniaturowego parasola.
Lecę! Lecę! ‒ myślała i uśmiechała się z
radością.
Smutek pożegnań nie był już wcale taki
smutny.
Muszę pomóc
Poli posprzątać spiżarnię. Mówiła, że trzeba zakopać resztę orzechów. Jeśli się
nie mylę, wieczorem przyjdzie mysz po maść na odciski ‒ wyliczała. ‒ Może
zostanie na herbacie? Na wszelki wypadek upiekę ciastka z żurawiną. A jutro
pójdę sprawdzić, co u Hopli. Obiecała, że ugotujemy wywar z korzeni
arcydzięgla. Poza tym potrzebuję zielnika z prawdziwego zdarzenia ‒ z obrazkami
i spisem treści.
Lili
westchnęła uszczęśliwiona: miała tyle planów na następne tygodnie! Każde jutro, po południu, pojutrze i w
przyszły wtorek było jak prezent czekający na otwarcie. Mała czarodziejka
cieszyła się na myśl o długich wieczorach, które spędzi w kuchni ciotki Adeli.
Rozpali ogień w piecyku na wygiętych nóżkach i będzie słuchać trzasku palących
się gałązek. W oczekiwaniu na odwiedziny przyjaciół nauczy się nowych zaklęć
i przeczyta nieprzeczytane dotąd
książki.
‒ A że od czasu do czasu spadnie deszcz? To
nic! Zrobię sobie beret z żołędziej czapeczki i pójdę poskakać po
kałużach ‒ chwyciła się mocniej dmuchawca i uniosła wyżej i wyżej nad łąką. ‒
Pięć minut, a potem wracam do domu ‒ powiedziała.
Słońce przygrzewało, powiewał lekki wietrzyk,
klucz dzikich kaczek przecinał błękit nieba tuż nad horyzontem.
Lili miała przed sobą jeszcze jedno ciepłe,
jesienne popołudnie.
Ach, ta Twoja kreska! Poznałabym na końcu świata. A przygody Lili wspaniale się czyta!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że się podoba. To moja MOJA ulubiona bajka i chyba największą frajdę miałam właśnie przy pisaniu Lili (godzinami siedziałam nad encyklopediami przyrody i na blogach zielarskich).
Usuń