czwartek, 5 listopada 2015

Lili na dmuchawcu (cz.2)





W drodze do Hopli


Lili wyszła z domu, kiedy pierwsze promienie słońca przeświecały przez gałęzie drzew. Zamknęła za sobą bramkę i ruszyła w stronę dębów. Pamiętała z rozmowy z Sybillą, że gdzieś tam, daleko przy bagnisku, mieszka Hopla-czarownica.
Mała czarodziejka przemykała między mchami i paprociami. Ukryty w gęstwinie rudzik nawoływał głośno : tik, tik, tik, a chór ptasich szczebiotów, ćwierkań i świergotów odpowiadał mu jak echo. To kosy i sikorki witały nowy dzień. Las szumiał tajemniczo, a obłoki różowej mgły unosiły się w powietrzu.

Lili przeskakiwała z liścia na listek, z trawy na trawę, z korzenia na korzeń. Im bardziej zbliżała się do bagniska, tym wolniej szła. Jej serce biło coraz mocniej ‒ nie wiedziała czy ze zmęczenia, czy może ze strachu.
‒ Jeśli nie zrobię tego teraz, to nie zrobię nigdy. Będę musiała się spakować i wrócić na poddasze ‒ westchnęła, a potem w tej samej sekundzie potknęła się i upadła na ziemię, która zaczęła osuwać się pod jej nogami. Lili, krzycząc i piszcząc przeraźliwie, spadała w głąb przepastnej nory, a drobne kamyki staczały się razem z nią. Wreszcie udało się jej złapać za wystający korzeń i wbić czubki butów w gliniastą ziemię.
Co będzie, jeśli nikt mnie tu nie znajdzie? ‒ pomyślała. Albo jeśli zaraz wróci właściciel tej jaskini? Niekoniecznie musi być przyjaźnie nastawiony do małych czarodziejek. A jeżeli w ogóle nie lubi gości? A co, jeśli nikt tu nie zaglądał od dziesięciu lat? I nikt nie usłyszy moich krzyków?
Na wszelki wypadek postanowiła jednak zawołać na cały głos:
‒ Ratunku! Pomocy!

Po kilku minutach ‒ które Lili wydały się dłuższe niż rok szkolny ‒ jej głos nieco osłabł. Nie była w stanie rozprostować skrzydełek, bo otwór nory był zbyt wąski. Kurczowo trzymała się korzenia, ale coraz bardziej bolały ją ramiona i zdrętwiałe palce. Już miała się poddać i runąć na dno jamy, gdy nagle... gdzieś nad jej głową pojawił się długi, drewniany drąg. Lili zacisnęły zęby, chwyciła patyk ostatkiem sił i zaczęła przesuwać się w kierunku wyjścia.
Kilka chwil później ‒ spocona, brudna i rozczochrana ‒ stanęła oko w oko z Hoplą. Nie musiała pytać, kim jest ta zasuszona starowinka ubrana w różową koszulę nocną i połatany płaszcz. Jej twarz przecinały niezliczone zmarszczki, a małe, brązowe oczka patrzyły z ciekawością. Spod chustki związanej nad czołem w węzeł wymykały się kosmyki siwych włosów.
Lili była tak przerażona, że nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego słowa.
‒ Miałaś szczęście, że akurat tędy przechodziłam ‒ zaskrzeczała Hopla, poprawiając kosz na plecach. Wystawały z niego liście i zielone gałązki.
‒ Szukałam pani i wpadłam do dziury.
‒ Nornice już dawno temu wyprowadziły się z tych jam ‒ głos Hopli przypominał dźwięk, który wydają nienaoliwione okiennice ciotki Adeli. ‒ Te korytarze to świetna pułapka na gapiowatych spacerowiczów ‒ przewróciła oczami i zapytała:
‒  Czemu zawdzięczam wizytę w tym niegościnnym zakątku lasu?
‒ Przyszłam po radę ‒ odważyła się odpowiedzieć Lili, a wiedźma roześmiała się na całe gardło.
‒ Co się musiało stać, że mała czarodziejka zjawia się u leśnej czarownicy? No, no ‒ zacmokała ‒ zapraszam w moje skromne progi. Mieszkam niedaleko. Widzisz te drzewa oplecione bluszczem? Tam jest moja jaskinia. Chodź za mną!


Przy herbacie


‒ Wpadłaś w niezłe tarapaty ‒ zaśmiała się Hopla, kiedy wymyta do czysta i opatulona w koc Lili zakończyła swoją opowieść.
Stara czarownica postawiła na stole dzbanek herbaty, a Lili ostrożnie powąchała kubek.
‒ Nie bój się, nie otruję cię ‒ szepnęła Hopla. ‒ Truję tylko w czwartki i w niedziele, a ty akurat masz szczęście: dzisiaj jest piątek! ‒ zarechotała złośliwie i dopiero wtedy Lili zorientowała się, że żartuje.
‒ Dlaczego zjawiłaś się u mnie?
‒ Bo ‒ zająknęła się mała czarodziejka ‒ tak mi wstyd... i szkoda tego biednego Rusałka... wypił miksturę i zakochał się w pajęczycy... Mysz wydmuchiwała przez nos bańki mydlane... Wszyscy mają przeze mnie same kłopoty. Ty znasz się na ziołach i na czarach, więc.. ‒ Lili łyknęła herbaty, rozglądając się po skalnej siedzibie Hopli. Jej mieszkanie bardzo przypominało pracownię ciotki Adeli. W kącie, za zasłonką, stało łoże zrobione z gałązek i mchu. One dwie siedziały przed wejściem do jaskini, tuż przy wielkim palenisku ułożonym z równo ociosanych kamieni.
‒ Mieszkasz tu sama? ‒ zapytała Lili niespodziewanie.
‒ Lubię być sama. Przez wiele lat pomagałam mieszkańcom lasu. A to łysina, a to złamana noga, a to złamane serce ‒ Hopla uśmiechnęła się prawie bezzębnym uśmiechem. ‒ Potem doszłam do wniosku, że jestem już za stara. Zjawiła się Adela, która z ochotą przejęła moje obowiązki. Lata mijały, nie pokazywałam się na przyjęciach twojej ciotki, więc zaczęli szeptać, że zwariowałam ‒ Hopla poprawiła węzeł chustki i dodała:
‒  Musisz być bardzo odważną czarodziejką, jeśli zaryzykowałaś i przyszłaś tu do mnie.
‒ Ja? ‒ zdziwiła się Lili. Wiedziała, że jeśli tylko się postara, to potrafi być miła i uczynna. Nauczyciele bez przerwy powatrzali, że jest zdolna, choć bardzo roztargniona i zapominalska. Ale odważna? Tego jeszcze nie mówił jej nikt.
‒ Łatwo było obwinić mnie za zniknięcie takiego czy innego leśnego stworzonka ‒ odezwała się znowu Hopla. ‒ A przecież w lesie bez przerwy ktoś znika ‒ popatrzyła na posmutniałą minę Lili i dodała niemal natychmiast:
‒ Ale pojawia się też nowe życie. Poczekaj do wiosny, przekonasz się sama ‒ zamilkła na sekundę, po czym zawołała dziarskim głosem:
‒ Wypiłaś?! To dobrze! Weź te kalosze. Taki piękny poranek to najlepsza pora na zbieranie bławatków. Zanim rosa obeschnie, dojdziemy na Wielką Łąkę! Koszyk na plecy i ruszamy!


Poradnik zielarki


Hopla wiedziała o ziołach wszystko. Umiała wytłumaczyć, dlaczego należy je zbierać rano i w południe, z których gatunków trzeba zrywać tylko listki, a z których kwiat lub korzeń. Lili została u niej i przez cały czas nie rozstawała się z notesem, w którym zapisywała rady i porady nowej znajomej.

Rumianek ‒ na herbatę, na szampon, dobry na oparzenia i niestrawność.
Pokrzywa ‒ na krwawienie z nosa, łupież i biegunkę; świeżą i młodą można dodać do jajecznicy.
Bratek polny (ważne!) na pryszcze.
Szczaw ‒ do zupy albo do wywabiania plam z atramentu i rdzy.



Lili razem z Hoplą suszyła kwiaty i liście, sporządzała wyciągi, olejki i nalewki. Każdego ranka wyprawiała się z wiedźmą na poszukiwanie odpowiednich składników potrzebnych do warzenia czarodziejskich eliksirów. W czasie długich spacerów po lesie Lili dowiedziała się, które zioła użyć do kąpieli na zmęczone nogi (miętę i rumianek), czym przecierać twarz, kiedy pojawią się pierwsze zmarszczki (wodą z kwiatem lipy) i co dodać do pasty twarogowej (dziki czosnek).
Lili mimo odcisków na stopach ‒ bardzo lubiła te wędrówki. Wyruszały o brzasku, a w południe siadały pod baldachimem paproci rosnących w pobliżu strumyka. Wyciągały z koszyka drugie śniadanie: kanapki i świeżo zerwane poziomki.
Hopla nigdy nie wypytywała o to, co mała czarodziejka robiła przed przybyciem na leśną polanę. Wiedźma nie była wścibska i uważała, że każdy ma prawo do swoich tajemnic. Zasypywała za to Lili najrozmaitszymi wskazówkami:
‒ Nigdy nie wkładaj ziół do plastikowych torebek!
Albo:
‒ Korę drzew zbieraj tylko na przedwiośniu, kiedy drzewa zaczynają puszczać soki.
‒ Wyrzuć te pożółkłe liście! Potrzebujesz młodziutkich listków.
‒ Nie pij wody z wazonu, w którym stały konwalie.
‒ Słucham? ‒ oburzyła się Lili. ‒ Czy ja wyglądam na osobę, która może wypić wodę z wazonu?
‒ Powtarzam: nie pij! ‒ mruknęła Hopla. ‒ Ja tam swoje wiem! Konwalia to trująca roślina, tylko lisy mogą jeść jej liście. Dla małych czarownic i całej reszty jest zabójcza ‒ ostrzegła.


Wyprawa ratunkowa


Zaraz za jaskinią Hopli bujnie rozrastał się pierzasty skrzyp polny. Na jego gałązkach Lili wieszała kwiaty dziurawca, kiedy nagle usłyszała coś, co bardzo ją zaniepokoiło: najpierw głośny gwizd, a potem pisk i wrzask.
‒ Mamy cię!
‒ Jesteś otoczona!
‒ Poddaj się!
Zdziwiona Lili wyjrzała zza kamieni. Spomiędzy kęp traw, bluszczy i łopianów wyskakiwały znajome postacie: Nino, Sybilla, Sandi Salamander, Pola, jeż, i mysz. Nad nimi wszystkimi unosiła się chmara niebieskoskrzydłych chrząszczy, motyl Rusałek oraz Luka. Na samym końcu pojawił się stary żółw, cały w bandażach. Po jego skorupie pełzły dwa winniczki.
‒ Do ataku! ‒ wrzasnął na cały głos Nino i prychnął głośno przez swoją trąbkę.
Hopla ‒ gotująca wywar z kory sosny ‒ stała nieruchomo przy palenisku i rozglądała się niepewnie dookoła. W tym samym momencie z gałęzi sąsiedniego drzewa spadł na nią grad orzechów laskowych.
‒ A masz! A masz! ‒ krzyknęła żołędnica i napięła procę.
‒ Ty wstrętna czarownico! ‒ ryknął jelonek rogacz, nacierając do przodu swoim wielkim porożem. ‒ Oddaj Lili!
‒ Wiemy, że jest tu u ciebie! ‒ podskakiwała jaszczurka, trzymająca w łapach zaostrzony patyk.
‒ Nie boimy się! ‒ zawołała mysz uzbrojona w plastikowy widelec z ułamanym zębem. Przy każdym podskoku z jej nosa wylatywały tęczowe bańki mydlane.
‒ Sandi potraktuje cię swoim jadem, to od razu zaczniesz inaczej śpiewać! ‒ wygrażała się wiewiórka, zrywając szyszki z najbliższego świerka. ‒ Desant z powietrza!
‒ Jesteś aresztowana! Ręce do góry! ‒ pisnął motyl Rusałek i usiadł Hopli dokładnie na czubku kartoflowatego nosa.
‒ Nie ujdzie ci to na sucho! ‒ chórem nawoływały ślimaki. ‒ Uwaga! Uwaga! Czas na naszą tajną broń! ‒ na te słowa jeż zwinął się w kulę i już-już miał ruszyć do ataku, kiedy Lili przecisnęła się przez rozkrzyczany tłum i zawołała najgłośniej jak umiała:
‒ Co tu się dzieje?!!!
W jednej sekundzie wszyscy zamilkli i spojrzeli na nią.
‒ Ty żyjesz! ‒ wykrzyknął z ulgą Nino i zakręcił młynka w powietrzu.
‒ Hurrra! ‒ zatańczył obok uradowany Sandi. ‒ Dwa tygodnie szukaliśmy cię po całym lesie! Baliśmy się, że Hopla zjadła cię na śniadanie!
‒ Albo zamieniła w guzik!
‒ Albo że cię więzi w klatce i nie daje nic do jedzenia!
‒ Albo że cię więzi w klatce i daje duuużo do jedzenia, żebyś utyła i potem...
‒ Słucham? ‒ zdziwiła się Lili. ‒ Co wy opowiadacie? Hopla pozwoliła mi tutaj zostać, uczę się o ziołach, kwiatach... ‒ zająknęła się.
‒ Czy to znaczy, że nie zostałaś porwana?
‒ Nigdy w życiu! Sama tu przyszłam! I mam zamiar zostać. Jeśli tylko zgodzisz się na to, Hopla ‒ zwróciła się do starej wiedźmy.
Hopla zamieszała w kociołku i zmarszczyła czoło:
‒ Jesteś potrzebna na polanie ‒ machnęła łyżką. ‒ Będziesz tu zawsze mile widziana, możesz mnie odwiedzać, dopóki leśnych ścieżek nie zasypie śnieg. Nie musisz się o mnie martwić: lubię swoją samotnię. A poza tym, to nie mogę mieszkać z osobą, która chrapie tak głośno jak ty ‒ mruknęła Hopla i zajęła się przelewaniem wywaru do butelek.


Zapasy na zimę


Jeszcze tego samego dnia Lili wróciła do mieszkania w zwalonym pniu buka. Gromada leśnych stworzonek odprowadziła ją pod samą bramkę. Pola i Sybilla wyłożyły pakunki, które mała czarownica zabrała od Hopli: woreczki suszonych ziół i jagód, notatnik, kilka nowych przepisów na maści i magiczne napoje (Hopla była specjalistką od zielarstwa, ale na tradycyjnych czarach znała się równie dobrze. Miała nawet różdżkę z gałązki głogu).


Lili od razu zabrała się do pracy: uważnie śledziła zapiski i przyrządzała magiczne dekokty. Jeż odzyskał naturalny kolor kolców. Kuzynka Sybilli wyleczyła wątrobę, a Rusałek ‒ po wypiciu miodu akacjowego wzmocnionego kilkoma zaklęciami ‒ zaczął z daleka  omijać pajęczynę Kasandry.
‒ Masz szczęście, że nie było cię tutaj ‒ stwierdził Nino siedzący na parapecie. ‒  Nasz zakochany wzdychulec oszalał z miłości, a Kasandra, hmmm..., znasz Kasandrę, zagroziła, że pożre go żywcem, jeśli nie przestanie wyśpiewywać tych swoich rymowanek:

Nie sypiam i nie jem,
wciąż tęsknię i płaczę!
Serce moje śpiewa,
gdy rano cię zobaczę!

‒ przedrzeźniał Rusałka trzmiel.
Mijał dzień za dniem. Lili zajęła się przygotowaniem zapasów na zimę, bo ‒ jak powiedziała Hopla ‒ lato to najlepsza pora na zbieranie ziół i owoców leśnych. Przy pomocy Sybilli i Sandiego szykowała jagodowe konfitury i sok z malin. Kiedy dojrzały jeżyny, znosiła do spiżarni okrągłe, czarne owoce, a potem przez dwa dni gotowała z nich kompot.


Ślimaki pomagały Lili zbierać grzyby.
‒ Te na zupę!
‒ Te do suszenia!
‒ Te do gulaszu!
‒ Te do octu! ‒ wyliczały.
Od czasu do czasu, kiedy tylko miała wolną chwilę, odwiedzała Hoplę. Pewnego razu Nino nieśmiało zaproponował, że pójdzie razem z nią. Wrócił z wyprawy bardzo zadowolony, ponieważ w pobliżu jaskini rosła różowa koniczyna, której nektar po prostu uwielbiał.




Materac dla leśnej wiedźmy


‒ No i kto by pomyślał? ‒ mruknęła Hopla kpiącym jak zawsze głosem. ‒ Taka mała czarodziejka, a tyle potrafi ‒ pokręciła głową nad słoikiem pomady na porost włosów. ‒ Lato powoli się kończy. Co zamierzasz robić zimą, kiedy prawie wszyscy twoi przyjaciele ułożą się do snu?
‒ Ułożą się do snu? ‒ powtórzyła jak echo zdziwiona Lili, która do niedawna mieszkała w wielkim mieście i nie miała pojęcia o obyczajach panujących w lesie.
‒ I jeże, i żołędnica zaszyją się głęboko w swoje nory i dziuple. Obudzą się dopiero wiosną. Nie wiedziałaś o tym?
‒ Sybilla również? ‒ odpowiedziała pytaniem na pytanie.
‒ I nawet Sandi Salamander.
Mała czarodziejka posmutniała. Ledwo zdążyła przyzwyczaić się do myśli, że ma przyjaciół, a teraz okazuje się, że z większością z nich będzie się musiała pożegnać na długie miesiące.
‒ Hej, Lili! Głowa do góry! ‒ Hopla uszczypnęła ją w policzek. ‒ Nie powiedziałam, że zostaniesz na polanie zupełnie sama. Będziesz miała do towarzystwa Polę, myszy, a nawet kreta. Muszę ci go przedstawić! Może przylecą gile i jemiołuszki? To bardzo sympatyczne stworzonka, lubią grać w karty. Nie będziesz się z nimi nudziła.
‒ A ty?
‒ O! ‒ stara czarownica uśmiechnęła się od ucha do ucha. ‒ Późną jesienią odpoczywam i piszę pamiętniki. W najmroźniejsze dni wyspiam się przykryta mchem i owinięta w puch z mniszka polnego ‒ westchnęła z zachwytem, po czym, jak to ona, żwawo podskoczyła na krześle i zawołała:
‒ Dobrze, że sobie przypomniałam! Chodź Lili, pomożesz mi!
Godzinę później były już na Wielkiej Łące, którą pokrywały białe, puchate dmuchawce.
‒ To najprostszy sposób na wygodną poduszkę, kołdrę albo miękki materac ‒ wiedźma podskakiwała najwyżej jak się dało, żeby dosięgnąć puszystej kuli na długiej, sprężystej łodydze.
Lili przypatrywała się dmuchawcom, które wyrastały z kępek liści mniszka polnego (jeszcze kilka tygodni temu razem z Hoplą gotowały majowy miodek z jego żółtych kwiatków).
Nagle zawiał wiatr i wielkie kule rozsypały się w okamgnieniu.
‒ Łap to! Łap! ‒ krzyczała Hopla, która chwyciła się łodygi i ‒ kurczowo uczepiona ‒ huśtała się raz w prawo, raz w lewo.
Lili wyciągnęła ręce do góry i zaczęła podskakiwać. Zacisnęła mocno oczy i odbiła się jeszcze raz: na moment uniosła się wysoko i złowiła tańczący w powietrzu, podobny do parasola puch. Przez sekundę wydało się jej, że płynie nad ziemią uczepiona miniaturowej łodyżki.
Gdybym była jeszcze odrobinkę lżejsza ‒ pomyślała. ‒ Tylko trochę, ociupinkę? Może wtedy mogłabym wzbić się do góry i razem z pyłkiem dmuchawca polatać nad łąką? ‒ rozmarzyła się.
‒ Lili?! ‒ zaskrzeczała Hopla i mała czarodziejka natychmiast spadła na ziemię. ‒ Czy byłabyś łaskawa ściągnąć mnie z tej łodygi? Mam już swoje lata! Jeszcze ktoś mnie zobaczy! Tej zimy obejdę się bez nowej poduszki ‒ mruknęła lekko obrażonym głosem.


Lili na dmuchawcu



‒ Tędy! Tędy, proszę! Na prawo! ‒ krzyczał Sandi, wskazując drogę tuzinowi zółto-czarnych salamander, które popychały przed sobą wózki pełne składanych łóżek i leżaków. ‒ Korytarzem w dół i na prawo! Proszę nie robić tłoku! W przyszłym tygodniu przyjadą jeszcze kuzyni zza strumienia! Też muszą się zmieścić! ‒ tłumaczył zaaferowany.
Lili przycupnęła na kamieniu obok wejścia do nory Sandiego. Ze smutkiem przyglądała się salamandrom układającym się do zimowego snu. Popatrzyła na ogródek ciotki Adeli ‒ trzydzieści centymetrów pod ziemią spała Sybilla, która jako pierwsza zapadła w zimowy letarg.
‒ Przypilnujesz walizki! Stare to, twarde i niewygodne! Postaw ją sobie w pokoju ‒ powiedziała, żegnając się z Lili. ‒ Przykryjesz obrusem i elegancki stolik jak znalazł.
Z zaciśniętym gardłem Lili przecisnęła się przez tłum krewnych Sandiego. Przechodząc obok swojego kuchennego okna, zajrzała do środka: kredens i spiżarnia były pełne słoików konfitur i eliksirów. Z kaflowego pieca w pracowni zwisały girlandy suszących się prawdziwków. Tuż obok w szufladzie starej szafki drzemał Nino ‒ niezwykły trzmiel, który (przy pomocy napoju wzmacniającego) jako pierwszy w historii swojego rodu postanowił przetrwać zimę.
W powietrzu czuć było zapach jesieni. W koronach drzew, w dziuplach i norach słychać było przygotowania do odlotów. Tu kos zamiatał swoje gniazdo, tu spóźniony świergotek pakował kufry.
Lili w podskokach dobiegła na Wielką Łąkę. Trawy szumiały jednostajnie, a maleńkie pajączki snuły jedwabne nitki, które fruwały w powietrzu. Samotna kula dmuchawca huśtała się rytmicznie. Delikatny puch ‒ jeden po drugim ‒ odrywał się i unosił prosto w lazurowe niebo.
Lili bez zastanowienia wdrapała się na łodygę.
Nie jadłam jeszcze drugiego śniadania! ‒ pomyślała z radością. Usiadła na czubku i poddała się monotonnemu kołysaniu. Obok niej huśtał się ostatni, pojedynczy puszek. Lili wyszeptała kilka słów i uderzyła o niego czarodziejską różdżką. Chwyciła się mocno a potem...
Pęd wiatru uniósł ją wysoko i po chwili szybowała nad łąką uczepiona miniaturowego parasola.
Lecę! Lecę! ‒ myślała i uśmiechała się z radością.
Smutek pożegnań nie był już wcale taki smutny.
Muszę pomóc Poli posprzątać spiżarnię. Mówiła, że trzeba zakopać resztę orzechów. Jeśli się nie mylę, wieczorem przyjdzie mysz po maść na odciski ‒ wyliczała. ‒ Może zostanie na herbacie? Na wszelki wypadek upiekę ciastka z żurawiną. A jutro pójdę sprawdzić, co u Hopli. Obiecała, że ugotujemy wywar z korzeni arcydzięgla. Poza tym potrzebuję zielnika z prawdziwego zdarzenia ‒ z obrazkami i spisem treści.
Lili westchnęła uszczęśliwiona: miała tyle planów na następne tygodnie! Każde jutro, po południu, pojutrze i w przyszły wtorek było jak prezent czekający na otwarcie. Mała czarodziejka cieszyła się na myśl o długich wieczorach, które spędzi w kuchni ciotki Adeli. Rozpali ogień w piecyku na wygiętych nóżkach i będzie słuchać trzasku palących się gałązek. W oczekiwaniu na odwiedziny przyjaciół nauczy się nowych zaklęć i  przeczyta nieprzeczytane dotąd książki.
‒ A że od czasu do czasu spadnie deszcz? To nic! Zrobię sobie beret z żołędziej czapeczki i pójdę poskakać po kałużach ‒ chwyciła się mocniej dmuchawca i uniosła wyżej i wyżej nad łąką. ‒ Pięć minut, a potem wracam do domu ‒ powiedziała.
Słońce przygrzewało, powiewał lekki wietrzyk, klucz dzikich kaczek przecinał błękit nieba tuż nad horyzontem.
Lili miała przed sobą jeszcze jedno ciepłe, jesienne popołudnie.
 





2 komentarze:

  1. Ach, ta Twoja kreska! Poznałabym na końcu świata. A przygody Lili wspaniale się czyta!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że się podoba. To moja MOJA ulubiona bajka i chyba największą frajdę miałam właśnie przy pisaniu Lili (godzinami siedziałam nad encyklopediami przyrody i na blogach zielarskich).

      Usuń